wtorek, 16 listopada 2010

Na film czy do kina?

Za czasów mojej odległej młodości chodziło się albo na film, albo do kina. Na film szło się samemu, z rodzicami, koleżanką, kolegą. Do kina, tylko z chłopakiem, bo oglądanie filmu było zajęciem zdecydowanie drugoplanowym. Ważniejsza była możliwość poprzytulania się w ciemnościach.

Rozumieli tę potrzebę projektanci przedwojennych kin. Ówczesne sale były, z reguły, otoczone zacisznymi lożami, idealnymi do flirtów. Chodzenie do kina mnie ominęło. Jakoś nie miałam specjalnego wzięcia u kolegów ze szkolnej ławy; byłam kuplem, a z takim chodziło się na filmy. Może to i dobrze bo pamiętam wiele arcydzieł kinematografii, o których moje wówczas bardzo atrakcyjne koleżanki nie mają pojęcia.

Warszawa powojenna nie miała kin nadających się do randkowania. Wyjątkiem było kino Pod Kopułą, w dzisiejszym ministerstwie gospodarki, wcześniej – Komisji Planowania, a jeszcze wcześniej – Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego. W kinie tym z początkiem lat sześćdziesiątych, oprócz seansów dla zwykłych ludzi z ulicy, odbywały się projekcje dla pracowników urzędów centralnych. Dzięki karnetowi odkupionemu od znajomego woźnego z PKPG, mogłam już wtedy obejrzeć zakazany owoc Zachodu – film z Jamesem Bondem. To były czasy. A dzisiaj? Każdy może sobie Bonda obejrzeć jak nie w kinie, to na dvd w telewizorze. Tyle, że frajda nieco mniejsza, bo bez wysiłku.

Elżbieta

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz