piątek, 10 grudnia 2010

Zachęta dla 55 + już dziś kojejne spotkanie!

Zachęta, jako edukator, jest pełna dobrej woli. Malarstwo Jakuba Juliana
Ziółkowskiego okazało się awangardowe, a seniorzy, zgromadzeni przed jego
pracami stanowią ilustrację sytuacji tzw. zderzenia czołowego.

„Facet ma obsesję. Wszystkie „instrumenty” trzyma na wierzchu. To naprawdę
dołujące. Sztuka musi być prosta: cmentarze, flaki. Nie lubi dziewczyn. Czuć w tym
adrenalinę. Mam siostrę artystkę i też jej nie rozumiem... Nie muszę. Tylko piękne
kolory powodują, że można na nie patrzeć. Po co mi kościotrup. Facet się naćpał, jak
Witkacy, widać po tytule.”

Takie były uwagi oglądających wystawę.

A wystawa Ziółkowskiego to ewenement. Monografii tak młodego artysty - ma 30
lat i jest dopiero 6 lat po debiucie – jeszcze w tej prestiżowej instytucji nie było. Ale
jest on malarzem tak osobnym, że decyzji Zachęty podważyć nie sposób. Za chwilę,
jak Sasnal, pokaże światu, jak utalentowany potrafi być Polak.

Program edukacyjny „Patrzeć – zobaczyć” to, jak piszą organizatorzy: „spotkania,
skierowane do osób w wieku emerytalnym, które próbują przełamywać istniejące
stereotypy o „prawdziwej dawnej sztuce i młodych skandalistach”, wyjaśniają,
że sztuka współczesna nie jest niezrozumiała lub trudna i trzeba do niej podejść
z odpowiednim dystansem.” Barbara Dąbrowska i Maria Kosińska, jak to u
profesjonalistek w każdym calu bywa, dwoiły się i troiły, więc było i o artyście i o
formie, i o treści, i o artystycznych filiacjach.

Na spotkanie edukacyjne przyszło około 50 seniorów, w tym sześciu
mężczyzn. Na zajęcia zapisali się sami, telefonicznie lub mejlowo. Prowadzące
panie poszerzyły „narzędzia poznawcze”, pokazując klasyczny obraz Velasgueza,
oczywiście w kontraście do obrazów Ziółkowskiego. Opowiadały barwnie o
nietuzinkowej, specyficznej psychice malarza, podsuwały ciekawe tropy literackie
i muzyczne. Padły cztery pytania, najbardziej uparte wyrażało bezbrzeżny zawód,
dlaczego artysta nie maluje dobra, nie maluje nieba.

Prawda. Ziółkowski kolory ma wspaniałe, ale zdecydowanie nie maluje dobra ani
nieba. Tworząc „nowy polski surrealizm” maluje zło, co więcej, maluje genitalia. 
Te
części ludzkiej cielesności dobry obyczaj przez całe życie pokolenia 55+ nakazywał
skrzętnie zakrywać. To było tabu. Stąd, i to zrozumiałe, niemożność akceptacji.

Ale skąd brak woli, by choćby zbliżyć się do INNEGO myślenia? Brak ciekawości
wnętrza artysty, brak chęci zrozumienia go? Brak pytań, jak to zrobić? Brak potrzeby
poznania INNEGO sposobu przeżywania świata, innej wrażliwości?

Czy zatem edukacja Zachęty ma cień szansy, by być skuteczną? Może warto po
akcji zrobić profesjonalne badania, w jakim stopniu spotkania ze sztuką współczesną
zmieniły myślenie słuchaczy.

Bo problem właśnie w myśleniu. W Polsce nie ma takiej szkoły, która nauczy
myśleć w kategoriach nowoczesnej telewizji – powiedział producent serialu „Usta
usta”, Wojciech Bockenheim. Czy ma szanse powstać taka, która obywatela 55+
nauczy myśleć w kategoriach nowoczesnego malarstwa? Jeśli wśród zasłyszanych
na wystawie były i takie zdania, jak: „Ma wizję. To jak niedokończone myśli. Jak on
zrobił to tło? Starowiejski malował coś takiego”. To znaczy, że warto podejmować
takie próby.

Elżbieta Kisielewska

PS. Dwa słowa o technice: dla nóg, oczu i uszu 55%+.

Nogi nie wytrzymują długiego stania, oczy nie widzą małej czcionki ciekawej kartki
informacyjnej o wystawie, uszy nie słyszą bez nagłośnienia. Wyjście? Spróbujmy
oglądać obrazy sami, przed spotkaniem i po nim. Słuchajmy i dyskutujmy o nich na
siedząco, przed ekranem. Zamiast ciasteczek, konsumujmy slajdy obrazów artysty.
Będzie zdrowiej.

                                                                                                zdjęcie Maciej Kosiński


Patrzeć – zobaczyć – to trafna nazwa dla ciekawej inicjatywy galerii Zachęta, przybliżającej seniorom sztukę współczesną.

W piątek 19-ego listopada na spotkaniu  stawiło się 53 seniorów, z czego 48 stanowiły kobiety. Ta dysproporcja płci świadczy najlepiej o tym, kto jest bardziej aktywny  pośród stypendystów ZUSu.
Uczestnicy zgromadzili się przed obrazem “Bitwa pod stołem”, pędzla Jakuba Juliana Ziółkowskiego – właśnie tego trzydziestoletniego  malarza chciały nam przybliżyć dwie kuratorki Zachęty, czyli Barbara Dąbrowska i Maria Kosińska.

Spotkanie, nie pierwsze w tym cyklu, ma określony scenariusz. Na początku obie panie oprowadzają po wystawie, koncentrując naszą i swoją uwagę  na wybranych dziełach.Potem, w sali konferencyjnej – z kawą i ciastkami – wysłuchujemy swego rodzaju wykładu, który łączy wątki z historii sztuki z konkretnymi dziełami artysty, w tym wypadku Juliana Ziółkowskiego.
Zatem swobodnie – no może nie wszyscy – żeglujemy pomiędzy Velasquezem a Ziółkowskim; Ensorem i Kubinem a Ziółkowskim – czasami tylko odczuwając potrzebę dowiedzenia się czegoś więcej o osobach, których nazwiska pojawiają się w dynamicznych narracjach.

Podejrzewam, że dlatego właśnie dyskusja skupia się raczej wokół ogólnych spraw – jak określenia „smutne” czy „wesołe” – niż na konkretnych obrazach .Trzeba jednak przyznać, że jest to dyskusja ożywiona, a bierne nie czekanie w milczeniu na to, kto pierwszy się odezwie.
Z ciekawostek: gromadzie seniorów towarzyszyło dziecko pani Marii Kosińskiej - kilkumiesięczna dziewczynka, która nieuchronnie koncentrowała uwagę na sobie. W ten sposób było to w pełni międzypokoleniowe spotkanie.
Wracając do malarstwa – interesująca jest jedna z wypowiedzi artysty: “Nie korzystam ze zdjęć, nie maluję z natury.W takich przypadkach mówi się banalnie “malowanie z głowy”. Ja jeszcze dodam, że malowanie jest jej wentylacją.”
Oglądanie tego malarstwa – też!
Kolejne spotkanie już 10 grudnia na wystawie Katarzyny Kozyry.
Zapisy mailem i telefonicznie - patrz http://www.zacheta.art.pl/

Maciej Kosiński

środa, 1 grudnia 2010

Zapraszamy na Wernisaż

4 grudnia Tadeusz Rolke i Tomasz Adamowicz otworzą w kawiarni Mozaika swoją wystawę 
'Życie towarzyskie i uczuciowe 2010'.

Od kilku miesięcy dokumentują życie wybranych warszawskich kawiarni. Portretują stałych bywalców legendarnych miejsc takich jak Bajka czy popularnych wśród młodego pokolenia Chłodnej 25 Solca 44 czy Przekąsek Zakąsek.O procesie powstawania wspólnego projektu z Tadeuszem Rolke i Tomkiem Adamowiczem rozmawia Olga Mickiewicz.



Olga Mickiewicz: skąd wziął się pomysł, żeby fotografować kawiarnie?
Tadeusz Rolke: Knajpy to temat, który krąży po moim archiwum od zawsze. Wiedziałem jednak, że będą  z tym tematem trudności. W Polsce w porównaniu do innych krajów europejskich fotografuje się nie najłatwiej. My, Polacy mamy kompleksy.
Tomasz Adamowicz: Temat pojawiał się już kiedyś w mojej głowie, ale nie miałem nigdy pomysłu na to, jak mógłbym zdjęcia wykorzystać. Brakowało mi też odwagi, aby fotografować ludzi w takiej sytuacji. Pojawiła się okazja, żeby skonfrontować moje ujęcie tematu z tym, jak to widzi Tadeusz. Życie towarzyskie to interesujący temat, nie tylko w Warszawie, ale też w każdym innym mieście. Ludzie zaczynają zachowywać się w knajpach zupełnie inaczej, niż na co dzień, pozwalają sobie na więcej. Dla fotografa to ciekawe doświadczenie, móc obserwować takie chwile i łapać je za pomocą aparatu.



Jak reagują bohaterowie waszych zdjęć?
T.R.: To, jak reagują ludzie, zależy od miejsca, w którym fotografujemy. Są sprzyjające, jak Chłodna 25 i     niesprzyjające, jak małe, stare kawiarnie, w których od lat przesiadują stali bywalcy. W jednej z kawiarni zrobiłem kilka zdjęć, które mogłyby być początkiem opowieści o tym miejscu. Jednak kiedy przyszedłem tam następnym razem, bufetowa stwierdziła, że obowiązuje absolutny zakaz fotografowania! Pozostaje mi przynieść jej w prezencie jedną odbitkę i mieć nadzieję, że to ją jakoś przekona. Mam takie zdjęcie, kiedy niesie dwie butelki piwa myślę, że może się jej spodobać.

Jak wybieraliście kawiarnie? Czym się kierowaliście przy tym wyborze?
T.R.: Chcieliśmy, żeby były wyraźnie zróżnicowane, żebyśmy nie fotografowali jednej grupy społecznej, 
na przykład skupionej wokół Chłodnej. Moglibyśmy tam robić zdjęcia na okrągło, nie byłoby z tym żadnych problemów, ale pokazalibyśmy jedno środowisko. Dobrze się w nim czujemy, ale tu nie chodzi tylko o nasze dobre samopoczucie. Chodzi o to, żeby parę osób spoza niego też dobrze się poczuło, oglądając nasze zdjęcia. Podarujemy je kawiarniom, w których zostały zrobione. Chcemy, żeby ktoś się z nich ucieszył.

Zbliża się termin wystawy. Czeka was jeszcze wybór zdjęć, które zostaną pokazane.
T.R.: Zdjęcia będą wisiały w kawiarniach, w których zostały zrobione. Nie może być ich za dużo, bo byłyby wtedy kłopotliwym prezentem, a chcemy, żeby zostały tam jak najdłużej. Nie robiliśmy fotografii informacyjnej. Nie musimy pokazać całości, według zasad fotografii reportażowej. Chcemy przede wszystkim, żeby były to zdjęcia, które sprawią przyjemność barmanowi, kelnerowi, właścicielowi kawiarni
i klientom, którzy się wśród bohaterów fotografii rozpoznają.

 zdjęcia Tomasz Dubiel

Jak się układa wasza współpraca, jakie są wasze relacje?
T.A.: Partnerskie. Zanim spotkaliśmy się po raz pierwszy, zastanawiałem się, jak to będzie wyglądać. Okazało się, że dyskutujemy o naszych zdjęciach, że razem ustalamy, jakie miejsca wybieramy, jak ma wyglądać wernisaż. Jak dwóch partnerów, którzy razem realizują wspólny projekt.
T.R.: Na podstawie zdjęć Tomka, które widziałem, mogę stwierdzić, że dojrzał do tego projektu.
Teraz żaden z nas nie ma specjalnych przywilejów.



 ****

Zdjęcia będzie można oglądać we wszystkich sfotografowanych przez duet miejscach.

Na wernisaż połączony z tańcami zapraszamy 4 grudnia o godzinie 18:00 do jednej z najstarszych kawiarni 
w Warszawie – Cafe Mozaiki przy ul.Puławskiej 53.
Promujemy ideę spotkania opartego na relacji doświadczony fotograf - początkujący fotograf. Zapraszamy ich do stworzenia wspólnej wystawy. Według nas to najlepszy sposób przekazywania wiedzy. Zachęcamy do partnerskiego dialogu, zadawania pytań, dzielenia się refleksjami. Pokazujemy fotografię społecznie zaangażowaną, dokumentalną, na wysokim poziomie artystycznym. Fotografię, która stawia przed odbiorcą istotne pytania.



Wystawa powstałą w ramach projektu Fotoprezentacje  Towarzystwa Inicjatyw Twórczych ę
o projekcje:

poniedziałek, 29 listopada 2010

Ekstremalnie niebezpieczni emeryci

Czyli Retired Extremely Dangerous w skrócie RED - jest to tytuł filmu, a nie komunikat policyjny 
o poszukiwaniu nowej grupy przestępczej .

W USA film jest na trzecim miejscu box office’u czyli listy najchętniej oglądanych filmów. 
W Polsce - w pierwszej dziesiątce. W ciągu paru tygodni obejrzało go ponad 170 widzów.

„RED” to zabawna komedia o emerytowanych agentach służb specjalnych, którzy wdzierają się do siedziby CIA, aby odkryć tam wielki spisek. Film zrealizowany został na podstawie komiksu, zatem nie oczekujmy niuansów psychologicznych czy skomplikowanych postaci pierwszoplanowych. Mamy za to sprawnie opowiedzianą historię, która nieoczekiwanie okazuje się być dosyć wyrafinowaną komedią.
Czy wartą wydanych pieniędzy? Oczywiście, że tak.

Tyle o filmie, ale przecież nie chodzimy do kina wyłącznie dla rozrywki, także aby nabyć wiedzę - w tym wypadku na temat życia mundurowych emerytów w Ameryce.

Pierwszy z nich to Bruce Willis (55lat), który mieszka w chałupce, wyposażonej w wypasioną salę gimnastyczną, prowadzi również telefoniczny romans z 30-latką .
John Malkovich (57 lat) z kolei, siedzi w chałupie na Florydzie, na odludziu, ale wyposażonej w rożne śmiercionośne urządzenia.
Helen Mirren (65 lat) żyje w rezydencji z ogrodem.
Tylko Morgan Freeman (73 lata) przebywa w domu starców ale za to jakim!

Wszyscy są w fenomenalnej formie fizycznej i wciąż potrafią strzelać prosto w głowicę rakiety, konstruować eksplodujące pułapki i posługują się bronią z biegłością godną agenta 007.

Ponadto swoją wiedzą komputerową dorównują każdemu hakerowi. Nie dziwi więc, że włamują się do najbardziej strzeżonych pomieszczeń głównej kwatery CIA.
Problemów finansowych nie mają, a przynajmniej o pieniądzach nie rozmawiają.

A teraz, dla odmiany, emeryci środkowo europejscy.
Zacznijmy od polskich. Film “Ostatnia akcja”, w reżyserii Michała Rogalskiego, jest podobny poniekąd do RED. Tu też seniorzy okazują się niebezpieczni dla otoczenia.
To opowieść o grupie emerytów, która bierze odwet na bandzie gangsterów za napaść na wnuczka jednego z nich .
Tylko że ta grupa emerytów to byli warszawscy powstańcy, którzy zachowali pamięć z tamtych lat, a także zakopaną w ogródku broń. Film powstał w 2009 roku i dla uprawdopodobnienia sytuacji wszyscy bohaterowie są w co nie co innym wieku niż amerykańscy emeryci, bo mają około 80 lat. W filmie występują takie znakomitości, jak m.in.: Alina Janowska, Barbara Kraftówna, Jan Machulski, Marian Kociniak. 
Nie bardzo mogą popisać się swoją sprawnością fizyczną, o biegłości w obsłudze komputera nie wspominając. Tym bardziej wszelki wysiłek ze strony filmowych seniorów nie umknął uwadze widza. 
W konsekwencji film obejrzało niewiele ponad 80 000 widzów.

Kolejny emeryt z naszej części Europy, to Zdenek Sverak (73 lata). Aktor zagrał w filmie swojego syna Jana, pod tytułem “Butelki Zwrotne’. Dodajmy, jest to czeski film.
Po przejściu na emeryturę główny bohater szuka jakichkolwiek zajęć. Zaczyna od najbardziej ekstremalnego, czyli próby bycia szybkim kurierem rowerowym. Niestety, podjęta próba kończy się szybko i boleśnie dla bohatera. Pouczony że nie jest RED, obejmuje stanowisko w punkcie wymiany butelek w pobliskim supermarkecie.
Tam wreszcie odnajduje siebie w swojej emerytalnej przestrzeni uczuciowej.
W Czechach film okazał się przebojem sezonu – obejrzało go prawie milion widzów. Reżyser - w prywatnej rozmowie – powiedział, że chyba wszyscy czescy emeryci zobaczyli ten film.

Czas na morał.
Zobaczmy, jak emeryci w filmie „RED” , nigdy się nie starzeją. Starość jest tylko przypadłością naszego wizerunku, ale już nie naszego ciała.
Zobaczmy starość, która zachowała w sobie umiejętność odkrywania uczuć.
Raczej nie pójdziemy na film, który pokazuje, że starość jest wysiłkiem i zmęczeniem.
Lecz w życiu, czyli jak się teraz mówi - w realu, zawsze możemy być ekstremalnie niebezpiecznymi emerytami dla naszych bliźnich i znajomych. Byle z umiarem!

Maciej Kosiński


czwartek, 25 listopada 2010

Pora umierać - recenzja

Gdybym miała komuś polecić film „Pora umierać” z całą pewnością powiedziałabym o fantastycznej roli Danuty Szaflarskiej.

Miło ogląda się sympatyczną starszą panią –Anielę, i od razu budzi ona sympatię widza. Film pokazuje kilka dni z jej życia, spędzanych głównie w towarzystwie zabawnego, mądrego psa, z którym rozmawia, jej zmagania z sąsiadami i najbliższą rodziną. Jej syn zdaje się wpadać w odwiedziny jedynie z obowiązku, a zamiast matki najchętniej ogląda zamieszkały przez nią dom. Dlatego z radością przyjęłam decyzję głównej bohaterki o zmianie pory, w której czas umierać i postanowienie, że warto jeszcze zawalczyć o swoje życie. Jednak tym, co najbardziej poruszyło mnie w tym filmie, nie był sam problem starości czy samotności. Zwróciłam uwagę na stosunek wnuczki i syna wobec głównej bohaterki. Sama jestem wnuczką i córką. Przez cały film zastanawiałam się jak możliwe jest by w tak okropny, prawie przedmiotowy sposób traktować kogoś nie tylko zwyczajnie przemiłego i starszego, ale własną babcię. Wnuczka Anieli jest okropnym w każdym calu dzieckiem: to rozpuszczona, niesympatyczna i pyskata dziewczynka. Na długo pozostanie mi w pamięci jako wrzeszcząca, irytująca wnuczka bohaterki. Podobnie trudno mi wyobrazić sobie, że można tak perfidnie próbować wykorzystać swoich rodziców, jak zamierzał to zrobić syn Anieli.
To wszystko sprowadza się do refleksji, że osoby starsze nie są przeźroczyste, a w stosunku do moich dziadków i rodziców nie chciałabym się nigdy zachować tak, jak w stosunku do Anieli zachował się jej syn i
jego córeczka.

Julia Ślęzak

wtorek, 23 listopada 2010

Wszystko może się przytrafić. Marcel Łoziński - recenzja razy 2.

Słowo, które pierwsze nasuwa się na myśl na widok małego Tomka to: rozkoszny. 
Chłopiec w kamerze Łozińskiego jest niezwykle sympatyczny, piekielnie, wręcz niewiarygodnie inteligentny, jak na swój wiek. W filmie dokumentalnym, pod tytułem “Wszystko może się przytrafić” Marcela Łozińskiego, gra pierwsze skrzypce. Na film składają się rozmowy Tomka, prywatnie syna Łozińskiego, z osobami starszymi napotkanymi przez niego w parku. Chłopiec ma sześć lat. Gdy spotyka starsze osoby, nawiązuje z nimi bezpośrednie i z dziecinnie szczere rozmowy, zadając pytania dotyczące egzystencji. Porusza kwestie starości i samotności. Zaczepione przez niego osoby czasami starają się zbywać jego dociekliwe pytania, przyjmują role mędrców, ale popadają też w chwile zadumy i poważnie opowiadają mu historie swojego życia. Są tu i wątki dotyczące problemów z alkoholem, rozstania i śmierci. Najczęściej jednak ludzie wspominają o życiu w samotności, o trudach i chorobach podeszłego wieku. Tomek zadaje pytania bezpośrednio, ma też swoje zdanie, podsumowuje często kluczowym dla filmu zdaniem: “wszystko się może przytrafić”. Film nieraz wywołuje na twarzy szeroki uśmiech, zmusza, zaraźliwym optymizmem Tomka, do śmiechu. Ale nie brakuje w nim też smutnych historii niektórych bohaterów filmu. Na pytanie, czy ten film jest
optymistyczny, mimo zachwycającego małego Tomka, po długiej redakcyjnej dyskusji nie padłą jednoznaczna odpowiedź.

Julia Ślęzak


Gdyby bohaterom filmu kazać znaleźć jakieś jasne promyki ich życia, mieliby z tym dużą trudność. Przerażająca jest ich gotowość do cierpienia, jego akceptacja.

Film zbudowany jest na kontrastach: młodość- starość oraz ruch – stagnacja. Zasada nieomal pospolita, ale - od pomysłu począwszy, poprzez scenariusz, dobór bohaterów, zdjęcia i dźwięk – zrealizowany jest on tak idealnie, że owa „pospolitość” sięga znaczeń najwyższego rzędu.

W aurze cudownej, kolorowej przyrody miejskiego parku obserwujemy chłopca, nad wiek bystrego, ale absolutnie naturalnego w odruchach, który zaczepia i rozmawia z bywalcami parku: starymi, przeważnie samotnymi ludźmi.

Od pewnego momentu zdajemy sobie sprawę, że tytuł filmu dotyczy wyłącznie młodego bohatera.
Tylko jemu może się jeszcze coś zdarzyć. Jego rozmówcom „zdarza się” tylko jedno: rozpacz starości: nie maskowana, wyraźnie dostrzegalna. Nie ma w nich cienia radości, cienia satysfakcji z przeżytego życia, 
z siebie, z niczego. Nie dotyka ich ani piękno parku, ani blask bijący od ich ślicznego, otwartego, inteligentnego rozmówcy. Jakby nie dopuszczali do siebie dobrych wrażeń, jakby one do nich nie docierały. Są zamknięci w skorupie jedynej bliskiej im aury - smutku. A jedynym przesłaniem, skierowanym do jasnego, otwartego na nich chłopca, jest chęć przekazania mu, jak ciężkie, jak pozbawione radości jest ich życie, życie w ogóle. Jeśli chcą mu podarować jakąś siłę, to jest to jedynie siła przekonania religijnego, równie pełna smutku. Jawi się ona jako kategoryczny, bezdyskusyjny nakaz.

Wierzę, że życie tych ludzi nie było łatwe. Jestem w ich wieku, wiem, że nasze pokoleniu nie dostało od życia wiele. Ale film Łozińskiego pokazał obraz złej starości: psychicznej, mentalnej, starości, która wyklucza 
z życia istnienie radości. To przerażająco prawdziwy obraz.

To film o starości w polskim wydaniu. W życiu tych ludzi niewątpliwie były dobre chwile. Ale oni nie umieją, nie mają potrzeby, im nieomal nie wypada tych radości szukać, wspominać je. Cechą polskiej starości bowiem jest samoudręczenie, nieomal masochistyczne.
 Radość i uśmiech w Polsce, to są wartości niegodne starości.

Gdyby bohaterom filmu kazać znaleźć jakieś jasne promyki ich życia, mieliby z tym dużą trudność. Przerażająca jest ich gotowość do cierpienia, wręcz jego akceptacja, brak odruchów ucieczki, szukania wyjścia.

Dlaczego więc podczas oglądania filmu Łozińskiego tak chętnie się śmiejemy? Bo z radosną rozkoszą patrzymy na super inteligentnego, super otwartego dzieciaka. To śmieje się w nas pewność, że sposób, w jaki jego wychowano uchroni go w przyszłości od przekleństwa samotności jego rozmówców.

Niedawno obserwowałam ich rówieśników w Amsterdamie. Też siwych, też ze zmarszczkami, też w parku. Ale nie siedzieli ze smutnymi, opuszczonymi twarzami. Nawet nie karmili ptaków starym chlebem. 
Wszyscy byli bardzo zajęci jazdą na rowerach.

Elżbieta Kisielewska

środa, 17 listopada 2010

Zapraszamy na premierę i do udziału dyskusji!


 
26 listopada, godzina 11.00, Kino Kultura, ul. Krakowskie Przedmieście 21/23
Zapraszamy na premierę filmu "Seniorzy w akcji" i do udziału w debacie, którą poprowadzi
Agata Passent, dziennikarka.

wtorek, 16 listopada 2010

Na film czy do kina?

Za czasów mojej odległej młodości chodziło się albo na film, albo do kina. Na film szło się samemu, z rodzicami, koleżanką, kolegą. Do kina, tylko z chłopakiem, bo oglądanie filmu było zajęciem zdecydowanie drugoplanowym. Ważniejsza była możliwość poprzytulania się w ciemnościach.

Rozumieli tę potrzebę projektanci przedwojennych kin. Ówczesne sale były, z reguły, otoczone zacisznymi lożami, idealnymi do flirtów. Chodzenie do kina mnie ominęło. Jakoś nie miałam specjalnego wzięcia u kolegów ze szkolnej ławy; byłam kuplem, a z takim chodziło się na filmy. Może to i dobrze bo pamiętam wiele arcydzieł kinematografii, o których moje wówczas bardzo atrakcyjne koleżanki nie mają pojęcia.

Warszawa powojenna nie miała kin nadających się do randkowania. Wyjątkiem było kino Pod Kopułą, w dzisiejszym ministerstwie gospodarki, wcześniej – Komisji Planowania, a jeszcze wcześniej – Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego. W kinie tym z początkiem lat sześćdziesiątych, oprócz seansów dla zwykłych ludzi z ulicy, odbywały się projekcje dla pracowników urzędów centralnych. Dzięki karnetowi odkupionemu od znajomego woźnego z PKPG, mogłam już wtedy obejrzeć zakazany owoc Zachodu – film z Jamesem Bondem. To były czasy. A dzisiaj? Każdy może sobie Bonda obejrzeć jak nie w kinie, to na dvd w telewizorze. Tyle, że frajda nieco mniejsza, bo bez wysiłku.

Elżbieta

poniedziałek, 15 listopada 2010

Fredro ,,podrasowany”

Wybrałam się na film ,,Śluby panieńskie” z sympatii do komedii Fredry, którą – z powodu jej wdzięku, lekkości i dowcipu - studenci PWST przez lata grywali na dyplomowych przedstawieniach. Plakaty filmowe reklamują ją jako ,,komedię wszech czasów”, choć nie jest to sztuka wywołująca śmiech aż do bólu brzucha. A może dzięki Filipowi Bajonowi już jest?

Rok 1825, Galicja. Panicz Gustaw siusia do nocnego naczynia, po czym niosąc ostrożnie przepełniony nocnik, wręcza go służącej. Panicz Albin, zakochany w pannie z sąsiedztwa, miota się pod jej oknami w bieliźnie (znana z westernów, jednoczęściowa kombinacja), rujnując przy tym klomby; albo galopuje przez pola na oklep, niczym wiejski parobek, z malowniczo rozwianym czubem (czuby są bardzo filmowe); albo, dla wyładowania złości, bije w mordę służącego, specjalnie mu zresztą w tym celu wystawianego. Filmowy Albin jest prostakiem i przygłupem.

To tyle o paniczach. A panienki? Choć spuszczają skromnie oczy, haftują i noszą muśliny, są obdarzone świadomością właściwą współczesnym dziewczynom. Kalecząc dłonie scyzorykiem, krwią pieczętują przysięgę o rezygnacji z zamążpójścia. Biegają nago po łące i kąpią się w rzece, prezentując modne tatuaże na pośladkach. Podgląda je Radosław, stryj Gustawa, dla potrzeb filmu znacznie odmłodzony. Schowany za stadem krów, podziwia wdzięki panien, a jednocześnie ...rozmawia przez telefon komórkowy. A to dopiero początek niespodzianek! Jest jeszcze samochód wyjeżdżający z powozowni, podejrzany lokal udający wiejską karczmę, sceny erotyczne we wnętrzu i w plenerze, tańczący Żydzi, chochoły i dużo rozmaitych trunków. Są tu, wpisane w scenariusz, sceny z planu filmowego i współczesne dialogi przeplatane wierszem Fredry...

Czy poszłabym do kina, gdybym wiedziała, że zobaczę to wszystko? Nie sadzę. Pełny tytuł komedii Aleksandra Fredry brzmi: ,,Śluby panieńskie czyli magnetyzm serca”. Nakręcony na jej podstawie film Filipa Bajona, reklamowany jest jako rzecz o tym, ,,jak zniewolić mężczyznę” i ,,jak okiełznać kobietę”. Otóż to! Okiełznać i zniewolić. Bo po magnetyzmie serca nie ma tam ani śladu. Reżyser, kierowany twórczą inwencją, wyszedł daleko poza sztukę Fredry. Czy widzowie nie wyjdą z kina?

Halina Kowalska

Film

Ostatnie tygodnie upłynęły nam na oglądaniu filmów i rozmowach o nich. Zastanawialiśmy się co film nam daje, dlaczego wracamy po kilka razy do tych samych tytułów, czy są filmy, które prowokują do dyskusji o starości i jak starość jest w nich przedstawiana.
Wybraliśmy się też wspólnie do kina - zobaczyliśmy "Zemstę" Filipa Bajona, o której później długo dyskutowaliśmy w kawiarni. Dyskusji przytaczać nie będziemy w zamian za to prezentujemy recenzję Haliny Kowalskiej.

Zapraszamy do lektury i oglądania filmów.

Karolina Pluta

niedziela, 7 listopada 2010

UNIWERSYTET DRUGIEGO WIEKU – dziełem kobiety 55+

Jak się śmiać – to tylko z Ćwiklińską-Kożuchowską, czyli Ćwikłą bądź Ćwikiełką. Z czego?
Ze wszystkiego: z siebie, z niej, z przypadków życiowych, literackich, teatralnych, żeńskich, męskich i nijakich. 

 Przy żartach, którymi żongluje, jak pingpongowymi piłeczkami, śmieją się jej oczy, zęby, włosy i biodra w wirującej spódnicy. Każda okazja do dowcipu jest dobra, pod warunkiem, że pretekstu do niej dostarcza kolejna akcja „zabezpieczania” dobrego samopoczucia kobiet dojrzałych.


Na tym właśnie temacie Ćwiklińska zna się doskonale. Świetnie zdaje sobie sprawę z tego, jak okrutne przypadki trafiają się kobietom „drugiego wieku”, gdy tracą pracę, mężów, gdy odchodzą z domu dzieci; gdy przestają być młode i potrzebne. Zna literaturę przedmiotu, diagnozy i recepty oraz zna ludzi , którzy potrafią tym kobietom pomóc.

Od początków swojej działalności do dnia, w którym redaktorka „ Wysokich Obcasów” zadała jej pytanie, czy – z racji uruchomienia Uniwersytetu Drugiego Wieku – należy ją tytułować „magnificencją”, przeszła długą drogę. Ostatnie pięć lat życia upłynęło Elżbiecie Ćwiklińskiej na stworzeniu kilkunastoosobowej grupy samopomocowej. Włożyła w ten projekt nie odzyskane nigdy kilkadziesiąt tysięcy złotych. Powołała do życia edukacyjne stowarzyszenie pod nazwą Klasa Kobiet, które przekształciła w fundację, z myślą o założeniu Uniwersytetu, prowadzącego regularne, profesjonalne wykłady dla ludzi dojrzałych, którzy nie chcą zrezygnować z czynnego życia.

Jej dewiza to niesienie profesjonalnej pomocy seniorom. Od zawsze wiedziała, że groźba depresji u osób, przekraczających 50 rok życia, dotyczy przede wszystkim tych kobiet, które – zostając same – odcinają się od świata, porzucają kontakty towarzyskie, zamykają w odizolowanym, domowym świecie. Żyją w przekonaniu, że nie są nikomu do niczego potrzebne, przez co tracą chęć i cel życia. Hasłem, które z uporem przez lata propagowała, było: wyjdź z domu! Jej działania w ramach Klasy Kobiet otworzyły możliwość regularnych spotkań i rozmów na wszystkie interesujące kobiety tematy; integrowały je i dawały wiedzę, jak utrzymać się w dobrej formie – psychicznej i fizycznej.

Praca na rzecz Kongresu Kobiet przeniosła jej pasję na wyższą półkę. Elżbieta Ćwiklińska dołączyła do kongresowej Rady Programowej i w ramach tego najważniejszego ogólnopolskiego kobiecego przedsięwzięcia podczas kongresów prowadziła panele o problemach kobiet 50+. Wraz ze swoją Klasą Kobiet ostro zaangażowała się także w zdobywanie podpisów pod ustawą o parytetach.
Uniwersytet Drugiego Wieku ruszył na Mokotowie, w Centrum Łowicka. A Elżbieta Ćwiklińska zaprasza na stronę www.uniwersytetdrugiegowieku.pl.

Na pytanie o plany na przyszłość z szelmowskim uśmiechem odpowiada fragmentem piosenki z przezabawnego, hitowego, spektaklu Elżbiety Jodłowskiej: „Po sześćdziestce się rozkręcę!" - Planów mam mnóstwo. Kiedy Uniwersytet dojrzeje i stanie na własnych nogach, przyjdzie pora na kolejny projekt, który już we mnie kiełkuje - tajemniczo kończy rozmowę Ela Ćwilklińska.


Elżbieta Kisielewska

środa, 27 października 2010

LATAJĄCE BABCIE - DZIECIOM

Ta urocza książeczka z prostymi, sympatycznymi rysunkami, jest zwieńczeniem ponad
półrocznej akcji łódzkich kobiet 55+ i dowodem „na piśmie” na to, jak znakomite
rezultaty osiągnąć można łącząc społeczną pasję i energię z mądrą strategią sponsorską.



W „Latających babciach” jest wszystko to, co lubią dzieci: bohaterami najprzeróżniejszych
sytuacji życiowych, opisywanych w wierszykach, opowiadaniach, bajkach, baśniach i
zgadywankach, są leśne i polne zwierzątka i rośliny. To istotki rozgadane, rozwibrowane, pełne
życia, pomysłów i nastrojów. Od czytania o nich aż wiruje w oczach i uszach, bo dzieje się tam, że
hej! Jest gwarnie, radośnie i zabawnie. Czytelnik ma przed sobą wielką leśną scenę, zapełnioną
mnóstwem postaci, z ciągle zmieniającą się akcją, a cała ta bajkowa twórczość służy ich autorom
- dwunastu Babciom i jednemu Dziadkowi - do żywej, teatralnej zabawy z dziećmi.
Latają Babcie po Łodzi i okolicach , w domach dziecka , przedszkolach, placówkach wychowawczych
i bibliotekach. Bawią się z nimi, nie tylko czytając, ale i pokazując swoje bajki wzbogacone
scenografią, kostiumami, oprawą muzyczną , a przede wszystkim –własnym wykonaniem!

 To całe, poważne przedsięwzięcie - artystyczne i logistyczne wymyśliła dla siebie i swoich
rówieśniczek twórcza i energiczna łodzianka, Urszula Machcińska. I prowadzi je w formie
warsztatów z pisania i opowiadania bajek z godną podziwu, a nawet zaraźliwą pasją .

Autorka zdobyła patronat szanowanej organizacji pozarządowej Kobiety.lodz.pl, działającej pod
egidą znanej wszem i wobec innej twórczej i energicznej łodzianki Bogny Stawickiej. Pod jej
szyldem projekt został wysłany na konkurs Towarzystwa Inicjatyw Twórczych „ę” - „Seniorzy
w akcji” i jako jeden z 37 (spośród 446 nadesłanych), zdobył poparcie finansowe ze środków
Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności.

Latające Babcie nie są statystycznymi kobietami 55+, oglądającymi telewizję przez pięć godzin
dziennie. Projekt stał się nie tylko sposobem na realizację ich osobistych marzeń i ambicji, ale
dzięki niemu powstała zaprzyjaźniona grupy, połączona wspólnym działaniem twórczym i
wspólną ideą. Niesie radość najmłodszym, najbardziej spragnionym, a często pozbawionym
takich przeżyć dzieciom.

Latające Babcie są coraz szerzej rozpoznawalne. O ich pracy mówią łódzkie media. Zaprosiła
je Kancelaria Prezydenta RP, aby w Belwederze na Gali Wolontariatu odebrały jedno z trzech
wyróżnień za działalność wolontariacką w 2009 roku. A ostatnio europosłanka PO, Joanna Skrzydlewska zaprosiła je na wizytę do Parlamentu w Strasbourgu.

Ula Machcińska szykuje do druku następną książeczkę. A jej Latające Babcie są niezbitym
dowodem na to, że lata 55+ mogą być w życiu człowieka czasem samorealizacji i sukcesu. 
I w dodatku - z korzyścią dla innych.

Więcej o Latających babciach można przeczytać  tu.

tekst: Elżbieta Kisielewska
zdjęcie: Krzysztof Pacholak

wtorek, 26 października 2010

Gość w redakcji - Hanna Nowakowska

21 października, jak co czwartek, redakcja międzypokoleniowa zebrała się na Mokotowskiej 55 by omówić bieżące sprawy, zaplanować przyszłe tematy i trochę konstruktywnie się posprzeczać.


Tego dnia jednak mieliśmy gościa. Odwiedziła nas Hanna Nowakowska z fundacji działającej na rzecz aktywności i rozwoju osobistego kobiet „Ja kobieta”. Spotkanie miało charakter poznawczo-refleksyjny. Niektórzy z nas po raz pierwszy usłyszeli o takich projektach jak „Głos osób starszych. Siła przyszłości” czy niezwykle interesującym i wartym kontynuacji „Mateczniku. Banku Czasu Matek”.

„Ja kobieta” działa od połowy lat 90. i prowadzi kilka portali internetowych, skierowanych do seniorów (www.forum.senior.info.pl) i seniorek (kobieta50plus.pl, women50plus.org). Oglądając strony wymieniliśmy się spostrzeżeniami na temat funkcjonowania platformy internetowej skierowanej do osób po pięćdziesiątce. 

Fundacja „Ja kobieta” prowadzą dwie inicjatorki projektu i rzesza osób wspomagających. To źródło ciekawych, wybiegających w przyszłość - jeżeli chodzi o potrzeby osób starszych (głównie kobiet) - projektów i inicjatyw. To także kolebka działań, których celem jest mówienie o tym, co ważnego już się wydarzyło („Odzyskać z niepamięci”).

„Starość nie jest pojęciem biologicznym” – nad tym, dość kontrowersyjnym, stwierdzeniem zastanawialiśmy się na końcu naszego spotkania. To prawda, że nasze ciało zaczyna nas coraz bardziej obchodzić (czytaj: niepokoić) wraz z wiekiem, a z upływem czasu musimy się godzić na ograniczenia, o których wcześniej byśmy nawet nie pomyśleli. Ale starości nie definiujemy tylko i wyłącznie poprzez jej zewnętrzne objawy. Termin „stary” konotuje wiele wyobrażeń, różnych kulturowych klisz i obrazów. Warto jednak uświadomić sobie, że możemy mieć wpływ na to, jak owe wizje się kształtują. Z taką też myślą pożegnaliśmy naszego gościa i zabraliśmy się do roboty!

tekst: Marta Pawlaczek
zdjęcia: Marta Zabłocka

sobota, 23 października 2010

Senioralia 2010 w Bibliotece Narodowej

Zapraszamy na jutrzejsze warszawskie Senioralia w budynku Biblioteki Narodowej!

W programie atrakcje dla seniorów, stanowiska promujące Uniwersytety Trzeciego Wieku i inne organizacje działające na rzecz seniorów, przegląd grup artystycznych seniorów: kabaretów, form teatralnych, estradowych, zespołów muzycznych i wokalnych oraz grup tanecznych.

Dla gości Senioraliów przewidziana jest oferta wydawnictw prawniczych, biur turystycznych, banków.


Senioralia odbędą się 24 października w budynku Biblioteki Narodowej przy Al. Niepodległości 213, w godz. 11.00 – 18:00.

Organizatorem wydarzenia jest Fundacja Towarzystwo Demokratyczne Wschód, przy której działa Uniwersytet Otwarty Trzeciego Wieku oraz Biuro Polityki Społecznej m.st. Warszawy.

wtorek, 19 października 2010

Redakcja w gościach, goście w redakcji!

Rok akademicki 2010/2011 oficjalnie już się rozpoczął, także na Uniwersytetach Trzeciego Wieku. Redakcja Międzypokoleniowa, zaprzyjaźniona z wieloma warszawskimi uczelniami dla osób 50+ miała okazję zaprezentować się dzisiaj w Bemowskim Centrum Kultury, opowiedzieć o samej idei, o tym jak wygląda działanie w jej ramach, zachęcić do współpracy.

Z kolei już w najbliższy czwartek, 21 października, o godzinie 18.00 Redakcja gościć będzie Hannę Nowakowską z Forum 50+ i fundacji "Ja Kobieta", która opowie o pracy w redakcji internetowej skierowanej do osób po 50. roku życia, o ciekawych inicjatywach w jej ramach podejmowanych.

Wszystkich zainteresowanych dołączeniem do redakcji serdecznie zapraszamy!

Czekamy na was jak zwykle w siedzibie Towarzystwa Inicjatyw Twórczych "ę" na Mokotowskiej 55.

piątek, 15 października 2010

Przy kawie z książką...

Na początku września dla tych, którzy lubią łączyć książkę z kawą powstało nowe miejsce na Gałczyńskiego 7, założyciele - Paweł Goźliński, szef "Dużego Formatu", dodatku do "Gazety" oraz dwaj reporterzy - Mariusz Szczygieł i Wojciech Tochman zapraszają do „Wrzenia Świata”.
Zanim jednak „Wrzenie Świata” na dobre wpisze się w warszawski krajobraz kawiarniano-księgarniany, wybraliśmy się na spacer i zapukaliśmy do jego najbliższych sąsiadów.


W przestronnym Trafficu intymności z książką można szukać w labiryncie regałów, w Czułym Barbarzyńcy właściciel księgarni sam wita gości, a w Tarabuku można znaleźć białe kruki. Czym przyciągają warszawiaków i czy są to miejsca międzypokoleniowe? Postanowiliśmy to sprawdzić.

Pierwsze kroki skierowaliśmy do Traffica- centrum Warszawy Bracka 25. Księgarnia mieści się w dawnym domu handlowym Braci Jabłkowskich. Pozostała po nim konstrukcja ze wspaniałymi schodami, witraż i atmosfera, której nie można gdzie indziej odnaleźć.
Miejsce wypełnione tysiącami książek, płyt, dvd, gazet i czasopism z dwoma kawiarniami- jest pułapką dla każdego kto ma odrobinę szacunku do słowa drukowanego.
I to bez względu na wiek.
Pułapką - bo wejście do księgarni to minimum godzina wyjęta z dnia. A to cenne dla tych, którzy mają czasu w nadmiarze.

W Trafficu panuje swobodna, niezobowiązująca atmosfera, siedząc przy jednym ze stolików na piętrze nie masz uczucia, że obsługa za moment Cię wyniesie, a swobodny dostęp jest do wszystkiego co sklep oferuje. Możesz przejrzeć, przeczytać wszystko co Cię zainteresuje. Na każdym z pięter jest odpowiednio dużo miejsc do siedzenia, a kiedy jednak tych miejsc zabraknie możesz siąść na schodach, albo na podłodze pomiędzy regałami.

Krótki przewodnik - parter czasopisma, kasy, kawiarnia - o niej później.
Przy wejściu stoły pułapki czyli najnowsze książki - odwrotnie od salonów Empiku zasłanych książkowymi wampirami - wita nas tom "Dzienników" Mrożka i Yannicka Haenel’a “Jan Karski”.
Pierwsze piętro to beletrystyka, poezja, książki historyczne i co tam jeszcze. Warto przyjrzeć się sekcji komiksów. Na tym samym piętrze jest jeszcze dział papierniczy z interesującymi drobiazgami.
Drugie piętro - książka naukowa, popularno naukowa, podręczniki do nauki języków - etc.
Uwaga nie robiliśmy inwentaryzacji -zatem nasze opisy księgozbioru mogą być niepełne.
Specjalna przestrzeń dla dzieci z miejscami zabaw dla młodych czytelników.
Masz dziecko, masz wnuki - znakomite miejsce do wprowadzenia w świat książki.

Wreszcie trzecie piętro kawiarnia z jedzeniem, ale to jej wtórne przeznaczenie.
Odbywają się tu projekcje filmów. spotkania autorskie czy promocje książek, ale też spotkania fanów Gwiezdnych wojen. We wrześniowym harmonogramie naliczyliśmy 14 dużych wydarzeń.
W piwnicach fantastyczny sklep płytowy - możecie odsłuchać kilkanaście płyt - w całości!
oraz dobrze zaopatrzony dział video z pozycjami rzadko spotykanymi - klasyka i dokument.
Pomiędzy piętrami można przemieszczać się, w zależności od upodobań, schodami lub windą, w międzyczasie oglądając liczne wystawy zdjęć, które wkomponowują się przestrzeń księgarni.

Co nas drażniło? Smutek kawiarni na antresoli - jakoś nie pasuje do tego miejsca. Słaba kawa za 6 zł /espresso/ nędznie wyglądające ciastka, w pustej przestronnej lodówce, na której inni goście pozostawili odciski swoich palców - na wszelki wypadek nie próbowaliśmy. Wejście po schodach dość strome nieprzyjazne osobom starszym - niepełnosprawni nie mają co marzyć o dostaniu się na to półpiętro. Ukryte toalety, mogą wpłynąć na brak komfortu wędrujących po księgarni czytelników. Informacja o książkach do zdobycia, acz okupiona pewnym trudem, pracownicy księgarni, tak jak i klienci potrafią zniknąć na jakiś czas pomiędzy regałami.
Dla tych, którzy wolą zostać w domu jest strona internetowa - www.traffic-club.pl ze sklepem.


Kolejne miejsce na naszej kawiarnianej trasie to “Czuły barbarzyńca” na Powiślu - adres ul.Dobra 31.
Jedna z pierwszych w Warszawie ksiegarnio-kawiarni prowadzona przez Tomka Brzozowskiego wydawcę, krytyka literackiego i miłośnika prozy Bohumila Hrabala. Właściciel przywitał nas osobiście, gdy tylko przekroczyliśmy próg kawiarni.

Przestrzeń jest podzielona wyraźnie na dwie części, w jednej z nich w ukryciu znajduje się bar, który ostatnio chyba podupadł. Wczesne popołudnie a tu trzy ciasta na krzyż i jedna kanapka, zresztą niezachwycająca. Duży wybór herbat, niezła kawa – cena popularnej latte 8 lub 12 złotych w zależności od wielkości.
Ok - o ile bywa się tu raz na jakiś czas, gorzej kiedy częściej chcesz spędzić czas na czytaniu i sączeniu kawy. Kilka stolików, parę kanap, poustawiane pomiędzy nimi krzesła sprawiają wrażenie ścisku. I jedna rzecz, która nam się nie spodobała – w środku można palić, obawiamy się, że dym może nie służyć książkom i niektórym czytelnikom.

W drugiej części Czułego, króluje duży stół i książki. Wybór tytułów ma autorski charakter, można dostrzec ślady literackich fascynacji właściciela.
Nie znaczy to, że nie znajdziemy tu przyzwoitego kryminału czy błahej powieści, ale nie jest miejsce przyjazne Grocholi czy Kalicińskiej.
Za to gmerając pomiędzy grzbietami książek można natrafić na zastanawiające tytuły wydane w niszowych wydawnictwach przyzwoitych uczelni. Ot, na przykład monografia STASI wydana przez Uniwersytet Warszawski.
Na półpiętrze, które wydaje się trochę niedostępne, skryli się studenci, rozprawiający być może o książkach albo zwyczajnie plotkujący na chwilę przed rozpoczęciem roku akademickiego.
Pośrodku huśtawka przydatna gdy odbywają się “Czułe czytanki” czyli czytanie książek dla dzieci.
Ponadto - duży wybór kalendarzy i notesów kultowej firmy Moleskine i aktualne numery Wallpaper .
Toaleta tajna, przy zejściu do niej można spaść z ostatniego schodka.
Zatem -ostrożność wskazana.
Wreszcie na koniec cichy apel - umyjcie szyby wystawowe, za moment z ulicy nie będzie widać czy to księgarnia czy sklep z różdżkami/czytaj Rowlings!
Adres internetowy www.czuly.pl


Idziemy dalej, ale zostajemy na Powiślu z Dobrej przemieszczamy się Browarną 6 i lądujemy w Tarabuku. Na pierwszy rzut oka podobne miejsce do Czułego jednak funkcjonujące trochę na innych zasadach. Mamy książki -mamy kawę -mamy miejsca do siedzenia-stoły,dostęp do Wi Fi czyli standard. Dodatkowo jednak na tarasie przed księgarnią parę stolików i parking dla rowerów.
Palacze mają pecha w Tarabuku do książki nie zakurzą. Bufet obficie zaopatrzony-dają śniadania dla śpiochów -księgarnia czynna od 10.00. W porze obiadu można zjeść zupę albo tartę warzywną z sokiem pomidorowym lub jogurtem za 8 -10 złotych. Jeśli kupicie książkę za minimum 30 zł, to espresso dostaniecie za darmo!


Książki -widać ciekawe pozycje z humanistyki wręcz białe kruki wydawane w nakładzie 1000 egz przez uniwersyteckie wydawnictwa. Dużo zaskakujących pozycji.Ot choćby taka książka - Yasunari Kawataba ”Maijin-mistrz go”. Książka wydana po polsku w 2004 roku i co dziwne ,dalej jest na półce. Kawataba to japoński laureat literackiej nagrody Nobla z 1968 roku.

Przestrzeń wydaję się być lekko zagracona, sporo stolików, na każdym z nich ażurowa dziergana serweta. Usiąść można nawet w witrynie, którą właściciele do tego przygotowali. Wokół kanapy, naprzeciwko baru stłoczyła się grupa bardzo międzypokoleniowa żywo o czymś dyskutująca. Toaleta znajduje się w końcu kawiarni za barem, trochę tam ciasno, ściany toalety to prawdziwa tablica ogłoszeń – wiszą tam plakaty zapowiadające ciekawe wydarzenia społeczno – kulturalne, jeśli chcesz zostawić jakąś informacje – nie ma problemu na półce znajdziesz taśmę klejącą.

Dla tych, którzy nie przepadają za kawiarnianym gwarem i unoszącym się zapachem kawy i zupy pomidorowej w powietrzu jest jeszcze jedno pomieszczenie, mały zaciszny pokój z dużym stołem i kanapami, atmosfera skupienia w nim panująca, może się kojarzyć tą jaka panuje w uniwersyteckiej czytelni.
W Tarabuku organizowane są regularnie spotkania filozoficzne, autorskie czy,warsztaty dla dzieci nazwą “Tarabajnie” ale dlaczego wstęp kosztuje na nie aż 10 zł od dziecka?
Adres internetowy www.tarabuk.pl.



Czy są to miejsca przyjazne ludziom starszym ?Niby tak.
Czy ludzie starsi tam chodzą? – tak, ale w piątkowe popołudnie spodziewalibyśmy się większego ruchu. W Trafficu zaobserwowaliśmy kilka starszych osób, które na parterze przeglądały prasę, w Czułym barbarzyńcy dominowali młodzi ludzie, Tarabuk wydał się nam najbardziej gwarnym i międzypokoleniowym miejscem starsza kobieta przyszła na zupę, matka z córką umówiły się na spotkanie, a babcia z wnukami zajrzała do księgarni w trakcie popołudniowego spaceru, grupa ludzi w różnym wieku prowadziła żarliwą dyskusję.



Można też pokusić się o postawienie kilku hipotez Dlaczego tak mało seniorów spotkaliśmy w trakcie naszej książkowej wyprawy? Hipoteza pierwsza. Może się nie interesują książkami, nie maja nawyku chodzenia do księgarni, chodzą do niej ale tylko po ty by kupić książkę jako prezent dla wnuka. Może ich nikt nie przyzwyczai do tego że można wziąć książkę z półki i bezkarnie poczytać?
Hipoteza druga- nie maja pieniędzy.
Hipoteza trzecia -czuja się niepewnie w tym m odym towarzystwie - a ono przeważa.
I coś jest na rzeczy bo jakby podświadomie tych starszych się wyklucza, traktuje jak szukających miejsca do przytulenia się. A nad nimi unosi się zapach kotów, dźwięk szurających nóg, wlecze się cień starości. Jedno wiadomo na pewno: chciałoby się więcej takich dyskusji, spotkań, sporów,
międzypokoleniowych konfrontacji i chyba jesteśmy na dobrej drodze, żeby tak było, ale zdaje się, że dopiero na początku.
Zobaczymy jak różne pokolenia przyciągać będzie „Wrzenie świata”.

tekst: Maciej Kosiński i Karolina Pluta
zdjęcia: Marta Zabłocka

wtorek, 12 października 2010

Senior w/z sieci

Jaki jest polski senior? Biały, uśmiechnięty, wysportowany.
Pobożne życzenia? Nie, kilka impresji powstałych podczas przeglądania rodzimych witryn dedykowanych osobom 50+.


Senior.pl, Starszakiplus.pl, Forum 50+ to witryny, którym przyglądam się, gdy szukam treści dotyczących osób po pięćdziesiątce. Wybór nie jest duży, jako że tematyka nie cieszy się wielką popularnością. Rodzi się więc pytanie: czy te portale zaspokajają potrzeby wszystkich swoich potencjalnych adresatów? Owych seniorów, starszaków, 50-plusów? Jacy musieliby oni być, żeby tak było?


Senior z Seniora.pl lubi stonowane, jesienne kolory. Gdyby chcieć wyciągać wnioski o jego hierarchii wartości na podstawie belki z zakładkami, to na jej czele znajduje się rodzina, na końcu – edukacja. Nie pozostaje w tyle z najnowszymi trendami. Wie, że na fali jest nordic walking. Gdy ma wątpliwości co do zawartości własnej apteczki, korzysta z porad farmaceuty online.



Użytkownik witryny StarszakiPlus.pl  też preferuje pastele, choć te w szpitalnym odcieniu. Jest uśmiechnięty, aktywny. Cieszy się życiem! Wie, jak ważne są relacje międzyludzkie i wszystkie czynności je podtrzymujące. Lubi gotować. W muzyce stawia na klasyczne wybory, Edyta Geppert wydaje się być w sam raz.



„Forumowicz 50 +”  jest zdecydowanie nastawiony na przyszłość – o czym stale przypomina mu dopisek: „seniorzy XXI wieku”. Ten tytuł zobowiązuje. Niewiele wiemy o jego gustach, sympatiach i preferencjach estetycznych. Jedno wiemy: chce poprawy jakości życia ludzi starszych w Polsce!

Z kolei czytelnika Gerontologii.pl niewiele interesuje oprócz stanu zdrowia i tego, czy ma kogoś u swego boku. Tylko bowiem, gdy te dwa czynniki są spełnione jego życie „na starość” może okazać się znośne.
O życiu przyjemnym nie ma co marzyć!

Obraz zarysowany powyżej nie jest ani uniwersalny, ani wyczerpujący, ani stuprocentowo zgodny z rzeczywistością. I nie taka jest jego funkcja. Ma być wyolbrzymionym i przejaskrawionym głosem przeciwko traktowaniu seniorów jako grupy homogenicznej, której jedynym wyróżnikiem jest wiek i podatność na choroby.
Ważne jest by propagować zdrowy tryb życia i aktywność fizyczną. Niemniej ważniejsze, by pamiętać o tych, którzy ruszać się nie mogą i mieć w zanadrzu coś do zaproponowania również dla nich. Warto podkreślać, iż rodzina, przyjaciele i bliskie osoby poprawiają jakość życia, zresztą nie tylko po 50-tce. Jednakże nie można zapominać o tych, którzy z jakichś względów wybrali lub skazani są na samotność. Ich życie może być wartościowe pod innymi względami. Trzeba jednak chcieć to zobaczyć.

tekst: Marta Pawlaczek

poniedziałek, 11 października 2010

Redakcja międzypokoleniowa obserwuje Warszawę

Redakcja Międzypokoleniowa to projekt społeczny Towarzystwa Inicjatyw Twórczych ę, w którym spotkali się ludzie z dziennikarską pasją.
Tworzymy redakcję międzypokoleniową, żeby wymieniać się doświadczeniami dziennikarskimi. Jesteśmy w różnym wieku i mamy rożne spostrzeżenia. Tropimy warszawskie inicjatywy międzypokoleniowe i zastanawiamy się czy nasze miasto jest im przyjazne.

Czy Warszawa to miasto przyjazne seniorom? Gdzie w tym mieście są miejsca sprzyjające inicjatywom międzypokoleniowym? Takie pytania i jeszcze wiele innych stawiają sobie członkowie redakcji międzypokoleniowej, którzy spotkali się w maju 2010 roku na warsztatach dziennikarskich w
Towarzystwie „ę”.

Redakcja powstała, by dać warszawiakom w różnym wieku przestrzeń do uczenia się od siebie nawzajem i tym samym do bycia czasem mistrzem, a czasem uczniem, do przyglądania się miastu, w którym żyją, do rozwijania umiejętności słuchania i rozmowy.

Członkowie redakcji mają od 17 do 67 lat spotykają się regularnie na kolegiach redakcyjnych podczas, których zastanawiają się nad tym, o czym warto napisać, z kim porozmawiać lub gdzie się wspólnie wybrać, by sprawdzić czy to, co atrakcyjne dla dwudziestolatków, może spodobać się pięćdziesięciolatkom i odwrotnie. Efektem wspólnej pracy jest prowadzony przez Redakcję blog, gdzie zamieszczane są wywiady, recenzje, komentarze, reportaże, felietony, a także komiksy i fotoopowieści, ponieważ dziennikarze redakcji cały czas eksperymentują z formą.

W ramach Redakcji odbywają się także warsztaty prowadzone przez Martę Pawlaczek pod tajemniczą nazwą : Pogotowie filozoficzne. Uczestnicy spotkań Pogotowia mają okazję do czytania klasycznych i tych bardziej współczesnych tekstów filozoficznych i do dyskutowania o nich. Na warsztatach jest też miejsce na rozmowy o nowinkach ze świata sztuki, nauki, historii, polityki, życia codziennego. Niemniej największą wartością spotkań jest możliwość skonfrontowania różnych myśli filozoficznych z doświadczeniem życiowym poszczególnych uczestników.

Wszystkich, którzy chcieliby współtworzyć Redakcję międzypokoleniową lub brać udział w spotkaniach Pogotowia filozoficznego prosimy o kontakt:
Karolina Pluta
karolina.pluta@e.org.pl
516 543 707

czwartek, 7 października 2010

Do poczytania...

W przerwie między kolejnymi książkowymi odsłonami polecamy bloga Pogotowia Filozoficznego.
Podczas ostatniego spotkania rozmowy toczyły się wokół idei działania, a jeszcze wcześniej dyskutowaliśmy o tym kiedy filozof idzie do lekarza...

więcej na blogu tutaj.

wtorek, 5 października 2010

Redakcja poleca - recenzja

Co się roi w bulwach dojrzałych kobiet (w formie przetrwalnikowej)?

Na okładce wiekowa pani. Twarz jak ze starej fotografii, z policzkami "podbitymi" kolorem ściągniętym z namoczonej krepiny - jak to się kiedyś robiło. W czepku, spódnicy i... stroju Super-mana: z powiewającą peleryną i wielkim "S" na klacie (męskiej!) - doklejonym, jak to się robi obecnie, w programie komputerowym.


"Bigos w papilotach" Marii Biłas-Najmrodzkiej i Elżbiety Narbutt - seniorek... Nie, nie, to słowo jakoś tutaj nie pasuje. Bo seniorka (polska) oprócz tego, że w jakimś bliżej nieokreślonym starszym wieku, kojarzy mi się z przesiadywaniem w przychodniach, konfesjonałach i na cmentarzach (kolejność ta jest przypadkowa).
A autorki owszem, przesiadują, ale przed komputerami, mailując do siebie. O czym? O mewie w ciąży. (Nad)wadze. O korzyściach płynących z kontaktów z młodymi oraz równolatkami. O rozładowaniu papierosem poczucia winy. O tym, jak się żyje, nie widząc. O psie, który niedługo odejdzie. O podróży w miejsca pełne wspomnień o mężu. Za to z dystansem i humorem oraz powagą, kiedy trzeba. Mądrze.
Bez odmładzania się na siłę, oraz, jak piszą: "bez postarzania się z własnej i nieprzymuszonej woli; czas i biologia i tak robią to za nas. My możemy jedynie opóźniać ten proces".

"Bigos..." pożarłam z ogromną przyjemnością. Bez żalu żegnam się z moim stereotypem seniorek i z czystym sumieniem ogłaszam, że autorki to moje s...upermenki!
Pani Elżbieta mówi, że pisanie listów teraz, to nie to samo, co kiedyś. Za czasów wiecznego pióra, atramentu i papeterii trzeba było czekać co najmniej tydzień na odpowiedź. A teraz są maile, wszystko szybko. Podejrzewam, że gdyby autorki korzystały z tego pierwszego sposobu korespondencji, powstałaby całkiem inna książka. Przecież tyle rzeczy wydarzyłoby się w międzyczasie (o którym również pojawiają się rozmyślania), jak wypatrywanie listonosza, które można by opisać. Śmiem jednak twierdzić, że byłaby to równie świetna lektura.

poleca: Marta Zabłocka

Dowcip i urok tej książki, napisanej w formie listów, jest takiej miary, że pozwala na stwierdzenie, że oto czytamy scenariusz Kabareciku Starszych Pań.

Największym walorem „Bigosu w papilotach” jest poczucie humoru. Ale jak opisać ten subtelny, wyrafinowany, dowcip? Na przykład wyznanie o pomyśle na książkę (autorki to seniorki, a jedna jest
niewidząca), brzmi: „To jest tak, jakbyśmy postanowiły skoczyć ze spadochronem: obie zejdziemy na
serce, a Ty - nawet nie widząc ziemi.”

Jaki jest temat tych listów? Otóż bywa on:

Filozoficzny: „koniec kopania się z koniem życia!”; „jestem pyłkiem w ogromnym łańcuchu historii Ludzkości”; „za groźbę uważam za mało życia w życiu.”

Społeczny: emeryci – „żyjąc, powiększają deficyt państwa”; osobiście lubię legalne związki”;
„nie tylko ja wkładam do lodówki obierki od jabłek razem z kluczykami do samochodu!”

Osobisty: „jestem uzależniona od koperku”; „ mam wręcz zamiłowanie do bałaganu”; „przez borowiki
jestem cała zaśliniona”; „żadnych zobowiązań wobec zdrowia!”

Intymny: „produkcja 11 córek i 1 syna wywołuje u mnie bardzo ciepłe uczucia”; „dawniej-60 lat na haju, teraz: stan stabilny”; „nie ma mężczyzn na własność w mojej chacie”; „babcia żyjąca na kocią
łapę!”; „mąż, z Berlina: oglądać samemu porno shop?! Bez ciebie? Nie ma mowy.”

Autorki listów są wykształcone, oczytane i obeznane ze światem. Przez ich wspaniały dowcip przebija wiedza, doświadczenie życiowe, i (E i M, wybaczcie, proszę!)- głębia ducha. Ich książka – to autoportret odchodzącego pokolenia starej warszawskiej inteligencji.

Najważniejsza jest dla nich niezależność. Obok miłości bliźniego mają zdrową dawkę egoizmu, stąd zabawne rozważania, jak pobyć sobie leniwym, jak się wykręcić od niewygodnych sytuacji…
„Idę mieć atak – to godna ich poczucia dystansu do świata recepta.”

Są młode duchem: „jestem nieomal bez przerwy czymś bezgranicznie zdumiona, zachwycona i zadziwiona wielkością rzeczy, które człowiek potrafi dokonać.”

Bywają starszymi paniami bez godności. Deklarują bycie odległym od dążenia do doskonałości, przebywanie w przetrwalnikowej formie kobiety dojrzałej, w której mają zamiar przejść na drugą stronę życia, robić wszystko, by ze tego stanu nie przejść w stan babulki, rozprawiają o: puszczaniu się w koperku, chichraniu w łóżku, kocicy, która nagrała swoją rozerotyzowaną panią na sekretarkę.

A teraźniejszość? Doceniają komputer, ale uważają go za buca, bo podkreśla neologizmy, ale wulgaryzmów już nie. Zachwyca je Wyrypajew, ale trzęsie złość, gdy młodzież z telefonów mówi do nich po imieniu. Odkryły asertywność i widzą różnice: one, młode, obsługiwały rodzinę, dzisiaj młodzi dbają przede wszystkim o siebie. Ich ton serio jest optymistyczny: już nic nie muszę, a jeszcze tak wiele mogę.
I są rozkoszne w tak bardzo nas interesującej kwestii międzypokoleniowej: słucham w nocy radia o sprawach łóżkowych (nie pada słowo: sex!). A potem doradzam młodemu pokoleniu. Takie rozmowy z moja mamą, babcią były nie do pomyślenia! I wzruszają, gdy piszą: całuję szczodrze.

Widzę scenę. Na niej Marię i Elżbietę. Słyszę inteligentny, subtelny dowcip Kabareciku Starszych Pań.
Czuję z nimi absolutną wspólnotę i uprzejmie proszę o angaż na bileterkę.

poleca: Elżbieta Kisielewska

piątek, 1 października 2010

Pierwsza odsłona filmów "Seniorzy w akcji"!

Z okazji Międzynarodowego Dnia Osób Starszych zapraszamy Państwa na pierwszą odsłonę filmów opowiadających o działaniach społecznych realizowanych przez osoby powyżej 55 roku życia. Teatr tańca, wolontariat majsterkowiczów, emocjonalna mapa dzielnicy i upiększanie świata – to tematy filmów powstałych w ramach programu „Seniorzy w akcji”.

Wszystkim seniorom życzymy niesłabnącej energii i niekończących się pomysłów na działania społeczne!

Poniżej zamieszczamy jeden z filmów - "My kobiety Muranowa", opowiadający o warszawskim projekcie zrealizowanym w ramach II edycji konkursu "Seniorzy w akcji". Życzymy miłego oglądania!




Filmy dostępne są na kanale youtube.com, a także na stronie internetowej projektu: www.seniorzywakcji.pl.


Filmy powstały w ramach programu społecznego „Seniorzy w akcji" realizowanego przez Towarzystwo Inicjatyw Twórczych „ę" i Polsko-Amerykańską Fundację Wolności.
Ich realizacja została sfinansowana ze środków firmy EMPORIA i Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności.

czwartek, 30 września 2010

Uzasadnienie na piśmie

O wykorzystywaniu potencjału życiowego, o tym jak rzeczywistość weryfikuje zamierzenia i o książkach z Marią Biłas - Najmrodzką, pomysłodawczynią projektu społecznego "Wędrujący klub czytających dzieciom" rozmawia Katarzyna Żak.

Jak w kilku słowach opisałaby pani swój projekt?

Wędrujący Klub czytający dzieciom to projekt, który realizuje się w domach dziecka, szpitalach dziecięcych, przedszkolach integracyjnych. Mówiąc krótko – wszędzie tam, gdzie dzieci są w sytuacji trudniejszej i mają w życiu pod górkę.


Skąd wziął się pomysł by powstał Wędrujący klub czytających dzieciom?

Z pewnego rodzaju filozofii życiowej. Teraz mamy pewien potencjał do zagospodarowania,
znacznie miej obowiązków niż miałyśmy przez całe życie, i świadomość , że ten potencjał można wykorzystać, przekuć na coś, co może się jeszcze komuś przydać. Wreszcie, człowiek ocenia swoje siły, możliwość stworzenia takiej grupy wolontariuszy, która podziela to samo zainteresowanie i może sprostać temu fizycznie mimo pewnego wieku. A nasza grupa to dziewczyny w wieku od 55 do 80 lat.

A jak to się wszystko zaczęło?

Przeczytałam w Polityce zaproszenie do konkursu, na projekt dla ludzi 55+. Było to ogłoszenie, które przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności wprowadzało Towarzystwo Inicjatyw Twórczych "ę". Wysłałam zgłoszenie, sprawa ucichła, i nawet nie sprawdzałam czy przeszłam do następnego etapu, czy nie. Wtedy odezwało się "ę" - informując, że dostałam się do następnego etapu. Zdziwiło mnie to ogromnie. Wyobrażałam sobie, że skoro jest to konkurs, na taki projekt, dla całej Polski to wiadomo ile tych projektów staje. Rzeczywiście, stanęło ich ponad czterysta czterdzieści. Z tego do drugiego etapu przeszło osiemdziesiąt, i ja się tam znalazłam. I tak związałam się z bardzo dobrym stowarzyszeniem, w którym są młodzi, bardzo kreatywni ludzie.

Wiadomo, że takie przedsięwzięcie to logistyczne wyzwanie. Jak sobie pani z nim poradziła?

Żeby nie powodować dodatkowych, niepotrzebnych kosztów, wszystkie nasze szkolenia, przygotowanie materiałów, książek odbywa się na spotkaniach u mnie w domu. Potem każdy idzie w wyznaczone miejsce i raz w tygodniu spotyka się tam z dziećmi. Czyli tych spotkań w efekcie zrobiło się strasznie dużo.
W ubiegłym roku pracowałyśmy jak stachanowcy. Miało być dwadzieścia spotkań, a było sto. To już nie są żarty.

Zdarzyło się, że miały panie tremę? Gdzie najtrudniej jest przełamać pierwsze lody?

Cały czas miałyśmy, i mamy tremę. Co prawda nie znam się na aktorstwie, a nasze kontakty
z dziećmi są kameralne, ale jest coś takiego, że ze sceny pani nie skrzywdzi ludzi, więc tam jest łatwiej.
Najtrudniej jest w domach dziecka. To kawał ciężkiej pracy z tymi biednymi maluchami,
które mają niedosyt wszystkiego. Dwie z nas odeszły, bo nie były w stanie wytrzymać pracy. Dla tych dzieci jest to również rekompensowanie dodatkowych potrzeb: indywidualnego zainteresowania, pochwał.
Niektóre z nich wychodzą do domu tylko na weekendy, inne nie mają nawet tego.
Myśmy sobie założyły, zwłaszcza u tych dzieci z domów dziecka, że jeśli chociaż jeden procent z nich zacznie dobrowolnie wracać do książki, to jest to wielki sukces.
Każda rzecz którą dostają zamienia się w jakiś niewyobrażalny skarb.
Wszystkie pieniądze, jakie miałyśmy przeznaczone na bilety dla nas, wszystko to zostało zamienione na to, co dzieciom może sprawiać przyjemność.


Czy przy wyborze książek panuje jakaś specjalna selekcja? Jak wygląda takie wspólne czytanie?

Korzystamy z książek, które są w pewnym spisie, poza tymi które wynajdujemy same. Mamy taką
manię, by co jakiś czas dzieci uczyły się z nami wierszyków. Są one przerywnikami pomiędzy czytaną prozą. Na początku czyta się dzieciom krótkie fragmenty, robi przerwę, a w jej czasie dzieci zazwyczaj coś ilustrują albo dopowiadają. Wszystko po to, by im się to tak szybko nie znudziło, wtedy cały sens
czytania i to, po co się to robi, przestaje istnieć. Jeżeli dziecko się znudzi, to więcej nie będzie chciało
do książki wrócić. A my docelowo zmierzamy do tego by tę pasję w dzieciach zaszczepić.


Pomijając to, że czyta pani książki dzieciom, wspólnie z  Elżbietą Narbutt napisała też pani
własną – ‘Bigos w papilotach’ - która w zeszłym roku trafiła do księgarń. Skąd z kolei ten pomysł?

Długo rozmawiałyśmy z Elżbietą. Ona ma za sobą 40 lat dziennikarstwa, a ja 40 lat bujnego życia zawodowego we wszystkich innych zawodach. Najpierw gadałyśmy, później pisałyśmy. Elżbieta uznała,  że zwarto zrobić z tego książkę.
Nie mając żadnego doświadczenia na tym polu, zabrałam Elżbietę i pojechałyśmy zostawić maszynopis
w Świecie Książki. Wydawnictwo, które prowadzi ogromną działalność edytorską dobrze się o ‘Bigosie’ wypowiedziało, żeby nie powiedzieć bardzo dobrze. Miałyśmy wtedy jedynie 40 stron książki, co ze strony autora jest podobno ogromną bezczelnością - zawieźć taki materiał i zapytać co o tym myśli (śmiech).
Potem dopisałyśmy resztę. Wydawnictwo znowu się dobrze wypowiedziało. Miało jednak wątpliwości.
Był to początek kryzysu i ze strony wydawcy pojawiły się obawy czy znajdą się czytelnicy.
Świat Książki dał nam uzasadnienie na piśmie, padło wiele komplementów, ale z uwagą, że oni wydają książki w ogromnych nakładach. A my jesteśmy w tej sytuacji, że oba nazwiska są nieznane na rynku od tej strony, i trudno jest promować dwie siedemdziesięcioletnie autorki tylko dlatego, że im się podoba książka. Z tą jednak uwagą, że każde mniejsze wydawnictwo nam to weźmie. I to się sprawdziło.

rozmawiała Katarzyna Żak.

Czyje te ogary?

Niedawno usłyszałam w radio młodą redaktorkę, która powiedziała tak: „Jak mawiał nasz wieszcz,
Adam Mickiewicz, ogary poszły w las”. Ręce mi opadły, albo jak mówi młodzież – kopara. Napiłam się
wody i oprzytomniałam.

Co mnie tak wzburzyło? To, że młoda osoba myli Żeromskiego z Mickiewiczem? A cóż w tym
dziwnego, skoro ludzie nie czytają książek. Z różnych powodów. Młodzi, bo je nudzą, starzy – bo są
za drogie, bądź wzrok nie pozwala. Ja też nie czytam, a przyczyną są oczy. Bardzo nad tym boleję.

Na moim biurku leży stos książek nagranych na płyty i zabieram się do nich dość opieszale. Taka książka na krążku wymaga oprzyrządowania. Mam odpowiednie urządzenia, ale brakuje mi akurat baterii, albo ochoty oplątać się kabelkami i siedzieć ze słuchawkami na uszach. Co innego normalna książka
- ta nie potrzebuje niczego prócz oczu. Można ją czytać w dowolnych, najdziwniejszych miejscach.

Przyjemnie szeleści przy przewracaniu kartek. Jeśli czegoś nie zrozumiałam lub zapomniałam, zawsze
mogłam wrócić do poprzedniej strony, bez przewijania, naciskania guzików i dodatkowych czynności.

Słowem, książka i ja współżyłyśmy ze sobą cicho, spokojnie i intymnie.
W moim domu książki są wszędzie. Odkurzam je starannie, biorę do ręki, potrzymam chwilę i odkładam na swoje miejsce. Wpadam w złość gdy jakaś kuma pożyczy którąś z nich i nie oddaje.

Nie potrafię sobie wyobrazić domu bez książek, za to wypełnionego gadającą elektroniką.
A swoją drogą, jak ubogie byłoby życie osób niewidomych, gdyby nie mogły korzystać z dobrodziejstw książek mówionych….

Elżbieta Narbutt  - Eysmont

wtorek, 28 września 2010

Książki...

Nie da się ukryć za oknem jesień. Z każdym mniej będzie coraz mniej słońca, a w zamian chmury i leniwy deszcz... no i wieczory długie i chłodne. Teraz można bezkarnie wziąć ulubioną książkę umościć się wygodnie w fotelu lub na kanapie, zaparzyć malinową herbatę, okryć kocem i zatopić się w lekturze. Książki lubią jesień.

Książkom właśnie i wszystkiemu co z nimi związane poświęciliśmy kilka spotkań naszej redakcji, efektem naszych rozmów i dziennikarskiej pracy jest seria artykułów, którą zaczynamy prezentować dzisiaj.
Zaczynamy od tekstu Julki, która pisze o tym jak trudno siedemnastolatce samodzielnie zapisać się do warszawskiej biblioteki i o tym jak pomógł jej w tym dziadek, wątkowi bibliotecznemu poświecimy zresztą trochę więcej uwagi, czy są to miejsca przyjazne seniorom, pewnie wszystko zależy od biblioteki - ciekawe jakie są państwa doświadczenia - czekamy na listy w tej sprawie.

Ponadto przyjrzeliśmy się warszawskim księgarnio- kawiarniom, będzie trochę o historii warszawskiej Pragi, spotkaliśmy też się z pomysłodawczynią Wędrującego Klubu Czytających Dzieciom - Marią Biłas - Najmrodzką, mamy też własną propozycję książkową na jesienne wieczory, ale o tym w kolejnych odsłonach naszego bloga.
Zapraszam do czytania i komentowania.

Karolina Pluta

Bez dowodu w Warszawie

Chociaż osoby poniżej 18 roku życia potrafią być samodzielne i odpowiedzialne, czeka na nie cała gama irytujących przeszkód, nawet gdy do przekroczenia magicznej granicy wiarygodności brakuje im tylko kilku nieistotnych miesięcy.

Dziś dużo mówi się o nieprzystosowaniu miasta do potrzeb osób starszych, ale także młodsze pokolenie styka się z tym problemem. Obecnie do Warszawy przyjeżdża do szkoły wiele osób poniżej 18 roku życia. Często wynajmują pokoje, mieszkania lub, tak jak ja, zatrzymują się u rodziny. Faktem jest, że pierwszy problem to znalezienie miejsca zamieszkania. Coraz więcej ogłoszeń o wynajem zastrzega sobie, że mieszkanie przeznaczone jest dla osób po 35 roku życia lub małżeństwa z dzieckiem. Niemniej jednak najbardziej, wytrwałym nastolatkom udaje się usamodzielnić i znaleźć potrzebne cztery kąty.
Od 16 roku życia, na początku liceum, zgodnie z prawem można już szukać zatrudnienia. W praktyce coraz wcześniej stajemy się niezależni od rodziców. Mimo to czekają na nas absurdy biurokracji.
rys. Marta Zabłocka

Przykład: aby zapisać się do biblioteki publicznej należy mieć ukończone 18 lat lub przyjść z osobą pełnoletnią. Wyobrażamy sobie, że rodzice nie będą mieli nic przeciwko temu aby przyjechać do Warszawy w godzinach pracy biblioteki, by zaprowadzić tam swoje 17-lenie dziecko i podpisać wniosek o kartę. Ta wizyta rodzica daje bibliotece dużo większą gwarancję, że delikwent nie będzie gubił książek, niż gdyby zakładał kartę samodzielnie. Biblioteki jednak są skłonne iść młodzieży na rękę. Na przykład ja potrzebowałam jedynie pisemnego upoważnienia mojego dziadka do korzystania z jego karty. A nawet, z uwagi na zdrowie, dziadek mógł pożyczyć mi swój dowód osobisty by nie musieć odwiedzać biblioteki razem ze mną. Fizycznie i tak założyłam kartę, ale w systemie mam 83 lata, a nie 17, co uspokaja instytucję.
Wypożyczalnia filmów nie jest tak wyrozumiała jak biblioteka. Jedyną możliwością, abym mogła pożyczyć film jest zapłacenie kaucji sięgającej 40zł lub przyprowadzenie rodziców, którzy podpiszą mój wniosek o kartę. Oczywiście, mogłaby to być także moja 18- letnia siostra, gdybym taką miała, bo posiadanie dowodu czyni ją bardziej wiarygodną od siedemnastolatki.
Mogłabym mieszkać sama, uczyć się i pracować. Bez trudu mogłabym znaleźć sklep, w którym kupię piwo i nikt nie zapyta mnie o dowód. Może się jednak okazać, że to pytanie padnie kiedy chcę przeczytać książkę lub obejrzeć film, a wtedy... nie mam szans.

Julia Ślęzak

czwartek, 23 września 2010

Jak się bawią panie 50 plus

- Jest artykuł o zgredach w dzisiejszej „Wyborczej” – oznajmia Lena. – Piszą, że jesteśmy przyszłością Polski!
 - Święta racja. Zawsze to powtarzam – z dumą potwierdza Ela.

Obie panie mają lat 50+ i uczestniczą w Dress Party, zorganizowanym przy ulicy Szpitalnej przez Fundację na Rzecz Kobiet JA KOBIETA oraz stowarzyszenie „mali bracia Ubogich”.
Oprócz nich, na Szpitalną przybywa kilkanaście innych pań. Część z nich jest związana z Fundacją JA KOBIETA i portalem kobieta50plus.pl, część z organizacjami pozarządowymi ze Szpitalnej, część ze stowarzyszeniem „mali bracia Ubogich”, a trochę jest jeszcze skądinąd.

Przez chwilę uświadamiam sobie, że na tej imprezie to ja będę mniejszością- dwudziestka na spotkaniu pięćdziesiątek! Gdy wchodzę do sali, witają mnie zaciekawione spojrzenia. Wyraźnie odstaję od normy. To niecodzienne uczucie i trochę mnie uwiera. Jeszcze więcej daje mi do myślenia. Osoby 50+ z mojego otoczenia to rodzice albo ich znajomi, którzy na wspólnych spotkaniach skupiają na nas, młodych, dużo uwagi. Ale na Dress Party to nie ja jestem przedmiotem zainteresowania. Nikt nie wypytuje mnie o studia, podróże, plany na życie. Tutaj gwiazdami są kobiety 50+. Są wspaniałe: ciekawe, zabawne, pełne życia i pomysłów. Świetnie się bawią bez nas, dwudziestolatków. Ze spotkania wychodzę z dobrą energią i głową buzującą od wina i pokoleniowych przemyśleń.

Panuje luźna, przyjemna atmosfera, w której szybko zawiązują się nowe znajomości. Na stole kawa, herbata i słodkości domowej roboty. Na początku – warsztaty robienia biżuterii. Prowadzą je Ola i Ania, wolontariuszki ze stowarzyszenia „mali bracia Ubogich”. Doradzają, jak łączyć ze sobą kolory i uporać się z technicznymi sprawami. Do własnoręcznego robienia ozdób przekonują się nawet najbardziej nieprzejednane osoby. W rezultacie powstają najróżniejsze kolczyki, które uczestniczki warsztatów zabierają ze sobą na pamiątkę.

W drugim pokoju trwa wycena. Zaraz zacznie się kiermasz. Każda z pań przyniosła trochę nieużywanych ubrań, książek lub biżuterii. Będą sprzedawane po kilka – kilkanaście złotych, a dochód ze sprzedaży wspomoże Forum 50+. Ale to za chwilę. Najpierw śpiewamy „sto lat” jednej z uczestniczek spotkania, która właśnie obchodzi swoje 50+ urodziny. Na jej cześć na stole pojawia się kilka butelek wina, więc robi się coraz weselej.

Po urodzinowych śpiewach pora na losowanie. Każdy bilet wstępu jest równocześnie kuponem w loterii. Można wygrać proszki do prania, album, kosmetyki... a główną nagrodą jest butelka Johnnie Walkera.
I wreszcie kiermasz, czyli główna część programu. Do kupienia są książki i ozdoby, a przede wszystkim ubrania. Za ścianą powstaje przymierzalnia. Wszędzie panuje wesoły rozgardiasz, słychać okrzyki zachęty i zachwytu nad kreacjami. Niektóre z pań wychodzą obładowane łupami.
Impreza powoli zmierza ku końcowi. Słychać podziękowania za wspaniale spędzony czas. Udało się zebrać 526 złotych dla Fundacji na Rzecz Kobiet JA KOBIETA, które zostaną przeznaczone na opłacenie czynszu. Następne spotkanie już niebawem.

Zuzia Mączyńska

O dress party można też przeczytać tu w relacji napisanej przez Elę Dumanię.