piątek, 21 stycznia 2011

Rusza druga edycja międzynarodowego projektu na rzecz najstarszego pokolenia Polaków!

Od stycznia 2011 roku warszawski oddział Stowarzyszenia „mali bracia Ubogich” realizuje drugą edycję polsko-niemieckiego projektu skierowanego do seniorów powyżej 65 roku życia – w do w szczególności do ofiar nazizmu.

Przedsięwzięcie współfinansowane jest przez niemiecką Fundację „Pamięć, Odpowiedzialność i Przyszłość.
W ramach drugiej edycji projektu „mali bracia Ubogich” realizują działania mające na celu przeciwdziałanie wykluczeniu społecznemu osób starszych, budowanie i umacnianie więzi seniorów z młodszymi pokoleniami oraz podkreślanie wartości ich doświadczenia.

Do działań tych należą:
Organizowanie nieodpłatnych konsultacji ze specjalistami z dziedziny prawa, medycyny, psychologii i pracy socjalnej w warszawskiej siedzibie Stowarzyszenia „mbU” po uprzedniej rejestracji telefonicznej pod numerem telefonu (22) 635 13 64 lub +48 501 13 85 13.

Organizowanie bezpłatnych warsztatów dla wolontariuszy i seniorów dotyczących relacji międzypokoleniowych, umiejętności miękkich, wiedzy o Warszawie, jak też warsztatów ze specjalistami (psycholog, lekarz, itp.) realizowanie akcji pt. „Opowiem Ci o Mojej Warszawie”, w skład której wchodzą:

→ organizowanie spotkań skierowanych do seniorów i wolontariuszy, które efektywnie wpływają na powstawanie i pielęgnowanie międzypokoleniowego dialogu. Uczestnicy spotkań mają okazję m.in. do opowiedzenia historii swojego życia, do wymiany doświadczeń, zaprezentowania swoich pasji i zawiązywania nowych przyjaźni,

→ nagrywanie wspomnień seniorów dotyczących ich życia w Warszawie (okres przedwojenny, okres okupacji niemieckiej), archiwizacja zachowanych źródeł materialnych i sesje fotograficzne do każdego z nagrań.

- To jednak nie wszystko! - dodaje Joanna Mielczarek, Dyrektor ds. Projektów i Promocji -
Oprócz wymienionych działań, projekt polsko-niemiecki obejmuje także kolejną międzypokoleniową „Podróż pojednania” do Berlina dla aktywnych uczestników projektu, konkursy fotograficzne oraz wiele innych, atrakcyjnych wydarzeń.

Rekrutacja osób zainteresowanych udziałem w projekcie - zarówno seniorów jak i wolontariuszy trwa!
W każdym momencie można do nas dołączyć!

Zgłoszenia należy kierować mailowo:
mjaworska@malibracia.org.pl 
lub telefonicznie pod nr tel. 22 635 13 64 lub +48 501 13 85 13.
 
Więcej informacji dotyczących projektu dostępnych jest na stronie internetowej Stowarzyszenia „mali bracia Ubogich”: http://www.malibracia.org.pl/


piątek, 10 grudnia 2010

Zachęta dla 55 + już dziś kojejne spotkanie!

Zachęta, jako edukator, jest pełna dobrej woli. Malarstwo Jakuba Juliana
Ziółkowskiego okazało się awangardowe, a seniorzy, zgromadzeni przed jego
pracami stanowią ilustrację sytuacji tzw. zderzenia czołowego.

„Facet ma obsesję. Wszystkie „instrumenty” trzyma na wierzchu. To naprawdę
dołujące. Sztuka musi być prosta: cmentarze, flaki. Nie lubi dziewczyn. Czuć w tym
adrenalinę. Mam siostrę artystkę i też jej nie rozumiem... Nie muszę. Tylko piękne
kolory powodują, że można na nie patrzeć. Po co mi kościotrup. Facet się naćpał, jak
Witkacy, widać po tytule.”

Takie były uwagi oglądających wystawę.

A wystawa Ziółkowskiego to ewenement. Monografii tak młodego artysty - ma 30
lat i jest dopiero 6 lat po debiucie – jeszcze w tej prestiżowej instytucji nie było. Ale
jest on malarzem tak osobnym, że decyzji Zachęty podważyć nie sposób. Za chwilę,
jak Sasnal, pokaże światu, jak utalentowany potrafi być Polak.

Program edukacyjny „Patrzeć – zobaczyć” to, jak piszą organizatorzy: „spotkania,
skierowane do osób w wieku emerytalnym, które próbują przełamywać istniejące
stereotypy o „prawdziwej dawnej sztuce i młodych skandalistach”, wyjaśniają,
że sztuka współczesna nie jest niezrozumiała lub trudna i trzeba do niej podejść
z odpowiednim dystansem.” Barbara Dąbrowska i Maria Kosińska, jak to u
profesjonalistek w każdym calu bywa, dwoiły się i troiły, więc było i o artyście i o
formie, i o treści, i o artystycznych filiacjach.

Na spotkanie edukacyjne przyszło około 50 seniorów, w tym sześciu
mężczyzn. Na zajęcia zapisali się sami, telefonicznie lub mejlowo. Prowadzące
panie poszerzyły „narzędzia poznawcze”, pokazując klasyczny obraz Velasgueza,
oczywiście w kontraście do obrazów Ziółkowskiego. Opowiadały barwnie o
nietuzinkowej, specyficznej psychice malarza, podsuwały ciekawe tropy literackie
i muzyczne. Padły cztery pytania, najbardziej uparte wyrażało bezbrzeżny zawód,
dlaczego artysta nie maluje dobra, nie maluje nieba.

Prawda. Ziółkowski kolory ma wspaniałe, ale zdecydowanie nie maluje dobra ani
nieba. Tworząc „nowy polski surrealizm” maluje zło, co więcej, maluje genitalia. 
Te
części ludzkiej cielesności dobry obyczaj przez całe życie pokolenia 55+ nakazywał
skrzętnie zakrywać. To było tabu. Stąd, i to zrozumiałe, niemożność akceptacji.

Ale skąd brak woli, by choćby zbliżyć się do INNEGO myślenia? Brak ciekawości
wnętrza artysty, brak chęci zrozumienia go? Brak pytań, jak to zrobić? Brak potrzeby
poznania INNEGO sposobu przeżywania świata, innej wrażliwości?

Czy zatem edukacja Zachęty ma cień szansy, by być skuteczną? Może warto po
akcji zrobić profesjonalne badania, w jakim stopniu spotkania ze sztuką współczesną
zmieniły myślenie słuchaczy.

Bo problem właśnie w myśleniu. W Polsce nie ma takiej szkoły, która nauczy
myśleć w kategoriach nowoczesnej telewizji – powiedział producent serialu „Usta
usta”, Wojciech Bockenheim. Czy ma szanse powstać taka, która obywatela 55+
nauczy myśleć w kategoriach nowoczesnego malarstwa? Jeśli wśród zasłyszanych
na wystawie były i takie zdania, jak: „Ma wizję. To jak niedokończone myśli. Jak on
zrobił to tło? Starowiejski malował coś takiego”. To znaczy, że warto podejmować
takie próby.

Elżbieta Kisielewska

PS. Dwa słowa o technice: dla nóg, oczu i uszu 55%+.

Nogi nie wytrzymują długiego stania, oczy nie widzą małej czcionki ciekawej kartki
informacyjnej o wystawie, uszy nie słyszą bez nagłośnienia. Wyjście? Spróbujmy
oglądać obrazy sami, przed spotkaniem i po nim. Słuchajmy i dyskutujmy o nich na
siedząco, przed ekranem. Zamiast ciasteczek, konsumujmy slajdy obrazów artysty.
Będzie zdrowiej.

                                                                                                zdjęcie Maciej Kosiński


Patrzeć – zobaczyć – to trafna nazwa dla ciekawej inicjatywy galerii Zachęta, przybliżającej seniorom sztukę współczesną.

W piątek 19-ego listopada na spotkaniu  stawiło się 53 seniorów, z czego 48 stanowiły kobiety. Ta dysproporcja płci świadczy najlepiej o tym, kto jest bardziej aktywny  pośród stypendystów ZUSu.
Uczestnicy zgromadzili się przed obrazem “Bitwa pod stołem”, pędzla Jakuba Juliana Ziółkowskiego – właśnie tego trzydziestoletniego  malarza chciały nam przybliżyć dwie kuratorki Zachęty, czyli Barbara Dąbrowska i Maria Kosińska.

Spotkanie, nie pierwsze w tym cyklu, ma określony scenariusz. Na początku obie panie oprowadzają po wystawie, koncentrując naszą i swoją uwagę  na wybranych dziełach.Potem, w sali konferencyjnej – z kawą i ciastkami – wysłuchujemy swego rodzaju wykładu, który łączy wątki z historii sztuki z konkretnymi dziełami artysty, w tym wypadku Juliana Ziółkowskiego.
Zatem swobodnie – no może nie wszyscy – żeglujemy pomiędzy Velasquezem a Ziółkowskim; Ensorem i Kubinem a Ziółkowskim – czasami tylko odczuwając potrzebę dowiedzenia się czegoś więcej o osobach, których nazwiska pojawiają się w dynamicznych narracjach.

Podejrzewam, że dlatego właśnie dyskusja skupia się raczej wokół ogólnych spraw – jak określenia „smutne” czy „wesołe” – niż na konkretnych obrazach .Trzeba jednak przyznać, że jest to dyskusja ożywiona, a bierne nie czekanie w milczeniu na to, kto pierwszy się odezwie.
Z ciekawostek: gromadzie seniorów towarzyszyło dziecko pani Marii Kosińskiej - kilkumiesięczna dziewczynka, która nieuchronnie koncentrowała uwagę na sobie. W ten sposób było to w pełni międzypokoleniowe spotkanie.
Wracając do malarstwa – interesująca jest jedna z wypowiedzi artysty: “Nie korzystam ze zdjęć, nie maluję z natury.W takich przypadkach mówi się banalnie “malowanie z głowy”. Ja jeszcze dodam, że malowanie jest jej wentylacją.”
Oglądanie tego malarstwa – też!
Kolejne spotkanie już 10 grudnia na wystawie Katarzyny Kozyry.
Zapisy mailem i telefonicznie - patrz http://www.zacheta.art.pl/

Maciej Kosiński

środa, 1 grudnia 2010

Zapraszamy na Wernisaż

4 grudnia Tadeusz Rolke i Tomasz Adamowicz otworzą w kawiarni Mozaika swoją wystawę 
'Życie towarzyskie i uczuciowe 2010'.

Od kilku miesięcy dokumentują życie wybranych warszawskich kawiarni. Portretują stałych bywalców legendarnych miejsc takich jak Bajka czy popularnych wśród młodego pokolenia Chłodnej 25 Solca 44 czy Przekąsek Zakąsek.O procesie powstawania wspólnego projektu z Tadeuszem Rolke i Tomkiem Adamowiczem rozmawia Olga Mickiewicz.



Olga Mickiewicz: skąd wziął się pomysł, żeby fotografować kawiarnie?
Tadeusz Rolke: Knajpy to temat, który krąży po moim archiwum od zawsze. Wiedziałem jednak, że będą  z tym tematem trudności. W Polsce w porównaniu do innych krajów europejskich fotografuje się nie najłatwiej. My, Polacy mamy kompleksy.
Tomasz Adamowicz: Temat pojawiał się już kiedyś w mojej głowie, ale nie miałem nigdy pomysłu na to, jak mógłbym zdjęcia wykorzystać. Brakowało mi też odwagi, aby fotografować ludzi w takiej sytuacji. Pojawiła się okazja, żeby skonfrontować moje ujęcie tematu z tym, jak to widzi Tadeusz. Życie towarzyskie to interesujący temat, nie tylko w Warszawie, ale też w każdym innym mieście. Ludzie zaczynają zachowywać się w knajpach zupełnie inaczej, niż na co dzień, pozwalają sobie na więcej. Dla fotografa to ciekawe doświadczenie, móc obserwować takie chwile i łapać je za pomocą aparatu.



Jak reagują bohaterowie waszych zdjęć?
T.R.: To, jak reagują ludzie, zależy od miejsca, w którym fotografujemy. Są sprzyjające, jak Chłodna 25 i     niesprzyjające, jak małe, stare kawiarnie, w których od lat przesiadują stali bywalcy. W jednej z kawiarni zrobiłem kilka zdjęć, które mogłyby być początkiem opowieści o tym miejscu. Jednak kiedy przyszedłem tam następnym razem, bufetowa stwierdziła, że obowiązuje absolutny zakaz fotografowania! Pozostaje mi przynieść jej w prezencie jedną odbitkę i mieć nadzieję, że to ją jakoś przekona. Mam takie zdjęcie, kiedy niesie dwie butelki piwa myślę, że może się jej spodobać.

Jak wybieraliście kawiarnie? Czym się kierowaliście przy tym wyborze?
T.R.: Chcieliśmy, żeby były wyraźnie zróżnicowane, żebyśmy nie fotografowali jednej grupy społecznej, 
na przykład skupionej wokół Chłodnej. Moglibyśmy tam robić zdjęcia na okrągło, nie byłoby z tym żadnych problemów, ale pokazalibyśmy jedno środowisko. Dobrze się w nim czujemy, ale tu nie chodzi tylko o nasze dobre samopoczucie. Chodzi o to, żeby parę osób spoza niego też dobrze się poczuło, oglądając nasze zdjęcia. Podarujemy je kawiarniom, w których zostały zrobione. Chcemy, żeby ktoś się z nich ucieszył.

Zbliża się termin wystawy. Czeka was jeszcze wybór zdjęć, które zostaną pokazane.
T.R.: Zdjęcia będą wisiały w kawiarniach, w których zostały zrobione. Nie może być ich za dużo, bo byłyby wtedy kłopotliwym prezentem, a chcemy, żeby zostały tam jak najdłużej. Nie robiliśmy fotografii informacyjnej. Nie musimy pokazać całości, według zasad fotografii reportażowej. Chcemy przede wszystkim, żeby były to zdjęcia, które sprawią przyjemność barmanowi, kelnerowi, właścicielowi kawiarni
i klientom, którzy się wśród bohaterów fotografii rozpoznają.

 zdjęcia Tomasz Dubiel

Jak się układa wasza współpraca, jakie są wasze relacje?
T.A.: Partnerskie. Zanim spotkaliśmy się po raz pierwszy, zastanawiałem się, jak to będzie wyglądać. Okazało się, że dyskutujemy o naszych zdjęciach, że razem ustalamy, jakie miejsca wybieramy, jak ma wyglądać wernisaż. Jak dwóch partnerów, którzy razem realizują wspólny projekt.
T.R.: Na podstawie zdjęć Tomka, które widziałem, mogę stwierdzić, że dojrzał do tego projektu.
Teraz żaden z nas nie ma specjalnych przywilejów.



 ****

Zdjęcia będzie można oglądać we wszystkich sfotografowanych przez duet miejscach.

Na wernisaż połączony z tańcami zapraszamy 4 grudnia o godzinie 18:00 do jednej z najstarszych kawiarni 
w Warszawie – Cafe Mozaiki przy ul.Puławskiej 53.
Promujemy ideę spotkania opartego na relacji doświadczony fotograf - początkujący fotograf. Zapraszamy ich do stworzenia wspólnej wystawy. Według nas to najlepszy sposób przekazywania wiedzy. Zachęcamy do partnerskiego dialogu, zadawania pytań, dzielenia się refleksjami. Pokazujemy fotografię społecznie zaangażowaną, dokumentalną, na wysokim poziomie artystycznym. Fotografię, która stawia przed odbiorcą istotne pytania.



Wystawa powstałą w ramach projektu Fotoprezentacje  Towarzystwa Inicjatyw Twórczych ę
o projekcje:

poniedziałek, 29 listopada 2010

Ekstremalnie niebezpieczni emeryci

Czyli Retired Extremely Dangerous w skrócie RED - jest to tytuł filmu, a nie komunikat policyjny 
o poszukiwaniu nowej grupy przestępczej .

W USA film jest na trzecim miejscu box office’u czyli listy najchętniej oglądanych filmów. 
W Polsce - w pierwszej dziesiątce. W ciągu paru tygodni obejrzało go ponad 170 widzów.

„RED” to zabawna komedia o emerytowanych agentach służb specjalnych, którzy wdzierają się do siedziby CIA, aby odkryć tam wielki spisek. Film zrealizowany został na podstawie komiksu, zatem nie oczekujmy niuansów psychologicznych czy skomplikowanych postaci pierwszoplanowych. Mamy za to sprawnie opowiedzianą historię, która nieoczekiwanie okazuje się być dosyć wyrafinowaną komedią.
Czy wartą wydanych pieniędzy? Oczywiście, że tak.

Tyle o filmie, ale przecież nie chodzimy do kina wyłącznie dla rozrywki, także aby nabyć wiedzę - w tym wypadku na temat życia mundurowych emerytów w Ameryce.

Pierwszy z nich to Bruce Willis (55lat), który mieszka w chałupce, wyposażonej w wypasioną salę gimnastyczną, prowadzi również telefoniczny romans z 30-latką .
John Malkovich (57 lat) z kolei, siedzi w chałupie na Florydzie, na odludziu, ale wyposażonej w rożne śmiercionośne urządzenia.
Helen Mirren (65 lat) żyje w rezydencji z ogrodem.
Tylko Morgan Freeman (73 lata) przebywa w domu starców ale za to jakim!

Wszyscy są w fenomenalnej formie fizycznej i wciąż potrafią strzelać prosto w głowicę rakiety, konstruować eksplodujące pułapki i posługują się bronią z biegłością godną agenta 007.

Ponadto swoją wiedzą komputerową dorównują każdemu hakerowi. Nie dziwi więc, że włamują się do najbardziej strzeżonych pomieszczeń głównej kwatery CIA.
Problemów finansowych nie mają, a przynajmniej o pieniądzach nie rozmawiają.

A teraz, dla odmiany, emeryci środkowo europejscy.
Zacznijmy od polskich. Film “Ostatnia akcja”, w reżyserii Michała Rogalskiego, jest podobny poniekąd do RED. Tu też seniorzy okazują się niebezpieczni dla otoczenia.
To opowieść o grupie emerytów, która bierze odwet na bandzie gangsterów za napaść na wnuczka jednego z nich .
Tylko że ta grupa emerytów to byli warszawscy powstańcy, którzy zachowali pamięć z tamtych lat, a także zakopaną w ogródku broń. Film powstał w 2009 roku i dla uprawdopodobnienia sytuacji wszyscy bohaterowie są w co nie co innym wieku niż amerykańscy emeryci, bo mają około 80 lat. W filmie występują takie znakomitości, jak m.in.: Alina Janowska, Barbara Kraftówna, Jan Machulski, Marian Kociniak. 
Nie bardzo mogą popisać się swoją sprawnością fizyczną, o biegłości w obsłudze komputera nie wspominając. Tym bardziej wszelki wysiłek ze strony filmowych seniorów nie umknął uwadze widza. 
W konsekwencji film obejrzało niewiele ponad 80 000 widzów.

Kolejny emeryt z naszej części Europy, to Zdenek Sverak (73 lata). Aktor zagrał w filmie swojego syna Jana, pod tytułem “Butelki Zwrotne’. Dodajmy, jest to czeski film.
Po przejściu na emeryturę główny bohater szuka jakichkolwiek zajęć. Zaczyna od najbardziej ekstremalnego, czyli próby bycia szybkim kurierem rowerowym. Niestety, podjęta próba kończy się szybko i boleśnie dla bohatera. Pouczony że nie jest RED, obejmuje stanowisko w punkcie wymiany butelek w pobliskim supermarkecie.
Tam wreszcie odnajduje siebie w swojej emerytalnej przestrzeni uczuciowej.
W Czechach film okazał się przebojem sezonu – obejrzało go prawie milion widzów. Reżyser - w prywatnej rozmowie – powiedział, że chyba wszyscy czescy emeryci zobaczyli ten film.

Czas na morał.
Zobaczmy, jak emeryci w filmie „RED” , nigdy się nie starzeją. Starość jest tylko przypadłością naszego wizerunku, ale już nie naszego ciała.
Zobaczmy starość, która zachowała w sobie umiejętność odkrywania uczuć.
Raczej nie pójdziemy na film, który pokazuje, że starość jest wysiłkiem i zmęczeniem.
Lecz w życiu, czyli jak się teraz mówi - w realu, zawsze możemy być ekstremalnie niebezpiecznymi emerytami dla naszych bliźnich i znajomych. Byle z umiarem!

Maciej Kosiński


czwartek, 25 listopada 2010

Pora umierać - recenzja

Gdybym miała komuś polecić film „Pora umierać” z całą pewnością powiedziałabym o fantastycznej roli Danuty Szaflarskiej.

Miło ogląda się sympatyczną starszą panią –Anielę, i od razu budzi ona sympatię widza. Film pokazuje kilka dni z jej życia, spędzanych głównie w towarzystwie zabawnego, mądrego psa, z którym rozmawia, jej zmagania z sąsiadami i najbliższą rodziną. Jej syn zdaje się wpadać w odwiedziny jedynie z obowiązku, a zamiast matki najchętniej ogląda zamieszkały przez nią dom. Dlatego z radością przyjęłam decyzję głównej bohaterki o zmianie pory, w której czas umierać i postanowienie, że warto jeszcze zawalczyć o swoje życie. Jednak tym, co najbardziej poruszyło mnie w tym filmie, nie był sam problem starości czy samotności. Zwróciłam uwagę na stosunek wnuczki i syna wobec głównej bohaterki. Sama jestem wnuczką i córką. Przez cały film zastanawiałam się jak możliwe jest by w tak okropny, prawie przedmiotowy sposób traktować kogoś nie tylko zwyczajnie przemiłego i starszego, ale własną babcię. Wnuczka Anieli jest okropnym w każdym calu dzieckiem: to rozpuszczona, niesympatyczna i pyskata dziewczynka. Na długo pozostanie mi w pamięci jako wrzeszcząca, irytująca wnuczka bohaterki. Podobnie trudno mi wyobrazić sobie, że można tak perfidnie próbować wykorzystać swoich rodziców, jak zamierzał to zrobić syn Anieli.
To wszystko sprowadza się do refleksji, że osoby starsze nie są przeźroczyste, a w stosunku do moich dziadków i rodziców nie chciałabym się nigdy zachować tak, jak w stosunku do Anieli zachował się jej syn i
jego córeczka.

Julia Ślęzak

wtorek, 23 listopada 2010

Wszystko może się przytrafić. Marcel Łoziński - recenzja razy 2.

Słowo, które pierwsze nasuwa się na myśl na widok małego Tomka to: rozkoszny. 
Chłopiec w kamerze Łozińskiego jest niezwykle sympatyczny, piekielnie, wręcz niewiarygodnie inteligentny, jak na swój wiek. W filmie dokumentalnym, pod tytułem “Wszystko może się przytrafić” Marcela Łozińskiego, gra pierwsze skrzypce. Na film składają się rozmowy Tomka, prywatnie syna Łozińskiego, z osobami starszymi napotkanymi przez niego w parku. Chłopiec ma sześć lat. Gdy spotyka starsze osoby, nawiązuje z nimi bezpośrednie i z dziecinnie szczere rozmowy, zadając pytania dotyczące egzystencji. Porusza kwestie starości i samotności. Zaczepione przez niego osoby czasami starają się zbywać jego dociekliwe pytania, przyjmują role mędrców, ale popadają też w chwile zadumy i poważnie opowiadają mu historie swojego życia. Są tu i wątki dotyczące problemów z alkoholem, rozstania i śmierci. Najczęściej jednak ludzie wspominają o życiu w samotności, o trudach i chorobach podeszłego wieku. Tomek zadaje pytania bezpośrednio, ma też swoje zdanie, podsumowuje często kluczowym dla filmu zdaniem: “wszystko się może przytrafić”. Film nieraz wywołuje na twarzy szeroki uśmiech, zmusza, zaraźliwym optymizmem Tomka, do śmiechu. Ale nie brakuje w nim też smutnych historii niektórych bohaterów filmu. Na pytanie, czy ten film jest
optymistyczny, mimo zachwycającego małego Tomka, po długiej redakcyjnej dyskusji nie padłą jednoznaczna odpowiedź.

Julia Ślęzak


Gdyby bohaterom filmu kazać znaleźć jakieś jasne promyki ich życia, mieliby z tym dużą trudność. Przerażająca jest ich gotowość do cierpienia, jego akceptacja.

Film zbudowany jest na kontrastach: młodość- starość oraz ruch – stagnacja. Zasada nieomal pospolita, ale - od pomysłu począwszy, poprzez scenariusz, dobór bohaterów, zdjęcia i dźwięk – zrealizowany jest on tak idealnie, że owa „pospolitość” sięga znaczeń najwyższego rzędu.

W aurze cudownej, kolorowej przyrody miejskiego parku obserwujemy chłopca, nad wiek bystrego, ale absolutnie naturalnego w odruchach, który zaczepia i rozmawia z bywalcami parku: starymi, przeważnie samotnymi ludźmi.

Od pewnego momentu zdajemy sobie sprawę, że tytuł filmu dotyczy wyłącznie młodego bohatera.
Tylko jemu może się jeszcze coś zdarzyć. Jego rozmówcom „zdarza się” tylko jedno: rozpacz starości: nie maskowana, wyraźnie dostrzegalna. Nie ma w nich cienia radości, cienia satysfakcji z przeżytego życia, 
z siebie, z niczego. Nie dotyka ich ani piękno parku, ani blask bijący od ich ślicznego, otwartego, inteligentnego rozmówcy. Jakby nie dopuszczali do siebie dobrych wrażeń, jakby one do nich nie docierały. Są zamknięci w skorupie jedynej bliskiej im aury - smutku. A jedynym przesłaniem, skierowanym do jasnego, otwartego na nich chłopca, jest chęć przekazania mu, jak ciężkie, jak pozbawione radości jest ich życie, życie w ogóle. Jeśli chcą mu podarować jakąś siłę, to jest to jedynie siła przekonania religijnego, równie pełna smutku. Jawi się ona jako kategoryczny, bezdyskusyjny nakaz.

Wierzę, że życie tych ludzi nie było łatwe. Jestem w ich wieku, wiem, że nasze pokoleniu nie dostało od życia wiele. Ale film Łozińskiego pokazał obraz złej starości: psychicznej, mentalnej, starości, która wyklucza 
z życia istnienie radości. To przerażająco prawdziwy obraz.

To film o starości w polskim wydaniu. W życiu tych ludzi niewątpliwie były dobre chwile. Ale oni nie umieją, nie mają potrzeby, im nieomal nie wypada tych radości szukać, wspominać je. Cechą polskiej starości bowiem jest samoudręczenie, nieomal masochistyczne.
 Radość i uśmiech w Polsce, to są wartości niegodne starości.

Gdyby bohaterom filmu kazać znaleźć jakieś jasne promyki ich życia, mieliby z tym dużą trudność. Przerażająca jest ich gotowość do cierpienia, wręcz jego akceptacja, brak odruchów ucieczki, szukania wyjścia.

Dlaczego więc podczas oglądania filmu Łozińskiego tak chętnie się śmiejemy? Bo z radosną rozkoszą patrzymy na super inteligentnego, super otwartego dzieciaka. To śmieje się w nas pewność, że sposób, w jaki jego wychowano uchroni go w przyszłości od przekleństwa samotności jego rozmówców.

Niedawno obserwowałam ich rówieśników w Amsterdamie. Też siwych, też ze zmarszczkami, też w parku. Ale nie siedzieli ze smutnymi, opuszczonymi twarzami. Nawet nie karmili ptaków starym chlebem. 
Wszyscy byli bardzo zajęci jazdą na rowerach.

Elżbieta Kisielewska

środa, 17 listopada 2010

Zapraszamy na premierę i do udziału dyskusji!


 
26 listopada, godzina 11.00, Kino Kultura, ul. Krakowskie Przedmieście 21/23
Zapraszamy na premierę filmu "Seniorzy w akcji" i do udziału w debacie, którą poprowadzi
Agata Passent, dziennikarka.

wtorek, 16 listopada 2010

Na film czy do kina?

Za czasów mojej odległej młodości chodziło się albo na film, albo do kina. Na film szło się samemu, z rodzicami, koleżanką, kolegą. Do kina, tylko z chłopakiem, bo oglądanie filmu było zajęciem zdecydowanie drugoplanowym. Ważniejsza była możliwość poprzytulania się w ciemnościach.

Rozumieli tę potrzebę projektanci przedwojennych kin. Ówczesne sale były, z reguły, otoczone zacisznymi lożami, idealnymi do flirtów. Chodzenie do kina mnie ominęło. Jakoś nie miałam specjalnego wzięcia u kolegów ze szkolnej ławy; byłam kuplem, a z takim chodziło się na filmy. Może to i dobrze bo pamiętam wiele arcydzieł kinematografii, o których moje wówczas bardzo atrakcyjne koleżanki nie mają pojęcia.

Warszawa powojenna nie miała kin nadających się do randkowania. Wyjątkiem było kino Pod Kopułą, w dzisiejszym ministerstwie gospodarki, wcześniej – Komisji Planowania, a jeszcze wcześniej – Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego. W kinie tym z początkiem lat sześćdziesiątych, oprócz seansów dla zwykłych ludzi z ulicy, odbywały się projekcje dla pracowników urzędów centralnych. Dzięki karnetowi odkupionemu od znajomego woźnego z PKPG, mogłam już wtedy obejrzeć zakazany owoc Zachodu – film z Jamesem Bondem. To były czasy. A dzisiaj? Każdy może sobie Bonda obejrzeć jak nie w kinie, to na dvd w telewizorze. Tyle, że frajda nieco mniejsza, bo bez wysiłku.

Elżbieta

poniedziałek, 15 listopada 2010

Fredro ,,podrasowany”

Wybrałam się na film ,,Śluby panieńskie” z sympatii do komedii Fredry, którą – z powodu jej wdzięku, lekkości i dowcipu - studenci PWST przez lata grywali na dyplomowych przedstawieniach. Plakaty filmowe reklamują ją jako ,,komedię wszech czasów”, choć nie jest to sztuka wywołująca śmiech aż do bólu brzucha. A może dzięki Filipowi Bajonowi już jest?

Rok 1825, Galicja. Panicz Gustaw siusia do nocnego naczynia, po czym niosąc ostrożnie przepełniony nocnik, wręcza go służącej. Panicz Albin, zakochany w pannie z sąsiedztwa, miota się pod jej oknami w bieliźnie (znana z westernów, jednoczęściowa kombinacja), rujnując przy tym klomby; albo galopuje przez pola na oklep, niczym wiejski parobek, z malowniczo rozwianym czubem (czuby są bardzo filmowe); albo, dla wyładowania złości, bije w mordę służącego, specjalnie mu zresztą w tym celu wystawianego. Filmowy Albin jest prostakiem i przygłupem.

To tyle o paniczach. A panienki? Choć spuszczają skromnie oczy, haftują i noszą muśliny, są obdarzone świadomością właściwą współczesnym dziewczynom. Kalecząc dłonie scyzorykiem, krwią pieczętują przysięgę o rezygnacji z zamążpójścia. Biegają nago po łące i kąpią się w rzece, prezentując modne tatuaże na pośladkach. Podgląda je Radosław, stryj Gustawa, dla potrzeb filmu znacznie odmłodzony. Schowany za stadem krów, podziwia wdzięki panien, a jednocześnie ...rozmawia przez telefon komórkowy. A to dopiero początek niespodzianek! Jest jeszcze samochód wyjeżdżający z powozowni, podejrzany lokal udający wiejską karczmę, sceny erotyczne we wnętrzu i w plenerze, tańczący Żydzi, chochoły i dużo rozmaitych trunków. Są tu, wpisane w scenariusz, sceny z planu filmowego i współczesne dialogi przeplatane wierszem Fredry...

Czy poszłabym do kina, gdybym wiedziała, że zobaczę to wszystko? Nie sadzę. Pełny tytuł komedii Aleksandra Fredry brzmi: ,,Śluby panieńskie czyli magnetyzm serca”. Nakręcony na jej podstawie film Filipa Bajona, reklamowany jest jako rzecz o tym, ,,jak zniewolić mężczyznę” i ,,jak okiełznać kobietę”. Otóż to! Okiełznać i zniewolić. Bo po magnetyzmie serca nie ma tam ani śladu. Reżyser, kierowany twórczą inwencją, wyszedł daleko poza sztukę Fredry. Czy widzowie nie wyjdą z kina?

Halina Kowalska

Film

Ostatnie tygodnie upłynęły nam na oglądaniu filmów i rozmowach o nich. Zastanawialiśmy się co film nam daje, dlaczego wracamy po kilka razy do tych samych tytułów, czy są filmy, które prowokują do dyskusji o starości i jak starość jest w nich przedstawiana.
Wybraliśmy się też wspólnie do kina - zobaczyliśmy "Zemstę" Filipa Bajona, o której później długo dyskutowaliśmy w kawiarni. Dyskusji przytaczać nie będziemy w zamian za to prezentujemy recenzję Haliny Kowalskiej.

Zapraszamy do lektury i oglądania filmów.

Karolina Pluta